30 kwietnia 2017

Twin Peaks na piśmie /Jennifer Lynch "Sekretny dziennik Laury Palmer"

Niemal zawsze po obejrzeniu jakiegoś rewelacyjnego widowiska telewizyjnego czy kinowego, nabieram wielkiej ochoty, aby móc poznać daną historię spisaną w formie książki i przekonać się, co wypadnie lepiej: litery, a może obrazy? „Sekretny dziennik Laury Palmer” stanowił przez długie lata jedyną na naszym rynku papierową pozycję w ramach uniwersum Twin Peaks. Nie pozostało mi nic innego, jak zapoznać się z treścią przygotowaną przez Jennifer Lynch, prywatnie córkę (wielkiego!) Davida Lyncha.




Jednak zanim przeczytałem „Sekretny dziennik Laury Palmer”, obejrzałem cały serial „Miasteczko Twin Peaks”, a następnie film „Miasteczko Twin Peaks. Ogniu krocz za mną”, który okazał się pomocny przy wizualizacji niektórych scen z książki. Z perspektywy czasu, myślę, że to nie najgorsza kolejność, choć wiem już, że istnieje lepsza: 1. Serial (koniecznie!) 2. Książka 3. Film. Sądzę, że zabieranie się za samą piśmienną wersję – bez znajomości serialu – nie jest ani złe ani dobre, choć z pewnością nie zagwarantuje pełni wrażeń i nie zapewni pełnego komfortu lektury, z tego prostego względu, że bohaterów opisuje się mniej więcej do połowy książki (kim są, co robią), a potem pojawiają się już tylko imiona i nazwiska, i temu, kto „tylko” czyta nie wyjaśni to na pewno istoty rzeczy.

Obrana konwencja – dziennik – determinuje zarówno napotkaną treść, jak i (ograniczony) zakres ruchów fabularnych. Jak można się domyślić, widzimy i słyszymy wszystko to, co zarejestruje tytułowa Laura. Poznajemy ją, gdy ma 12 lat i towarzyszymy w dobrych i złych momentach, w dzień i w nocy. Co do innych postaci dziennika, możemy polegać wyłącznie na relacjach i subiektywnych odczuciach dziewczyny spisanych w formie osobistych notatek. Jennifer Lynch przyjęła perspektywę jednostkową, w dodatku dziewczęco-kobiecą. Wiele wątków (związanych z fabułą serialu), zwłaszcza w drugiej połowie książki, zostało mocno spłyconych – jakby tylko napomknięto o nich, czasem jednym zdaniem, i zostawiono. Czy zatem książka rzuca nowe światło na niewyjaśnione kwestie z serialu, czy dostarcza choć część odpowiedzi na nurtujące pytania? Nie wydaje mi się… może poza paroma szczegółami bez większego znaczenia.


Jak podano z tyłu okładki, książka „zawiera ważne szczegóły dotyczące zabójcy Laury. Dla mieszkańców Twin Peaks jest ona początkiem tajemniczej historii, która stanie się dla nich koszmarem…”

*                                                   Laura Palmer
Jest to obraz upadku dziewczyny, a właściwie jeszcze dziecka. Mamy do czynienia bardziej z szorstką i smutną prozą życia, a nie z enigmatycznymi metaforami albo horrorem. Ja akurat spodziewałem się nieco innych proporcji, co nie znaczy, że wielce się zawiodłem. Pojawiają się na kartach książki fragmenty o rysie filozoficznym; do zapamiętania i cytowania - tak jakby nagle narratorka patrzyła na życie pod kątem, jakiego żadne z nas nie doświadczyło. Jest to jednocześnie unikalne i trywialne spojrzenie. Duży plus za pojawiające się co pewien czas elementy poetyckie. Zyskały moje uznanie; znowuż dzięki mieszance piękna, dojrzałości, a zarazem dziecięcej prostoty.

29 kwietnia 2017

Marsz ku wolności / E.L. Doctorow "Marsz"

Z cyklu: 
Miło mi pana poznać… 

Edgar Laurence  
DOCTOROW

„W swoich najlepszych książkach, jak Ragtime i Billy Bathgate, Doctorow miesza postacie historyczne z tymi fikcyjnymi w celu odkrycia zatopionych fundamentów amerykańskiej duszy. Jego urzekająca nowa powieść, Marsz, jest tą, którą umieszczamy obok tamtych; zaciekłym przemyśliwaniem przeszłości, która wraca do nas jako coś potężnego i dziwnego.”   
źródło: Time.com

Z roku na rok, oglądając więcej i baczniej piękną dyscyplinę, jaką jest koszykówka, a w szczególności nieziemska NBA, wiem doskonale, że wskaźnik zawodnika taki jak „SELEKCJA rzutów” w dużym stopniu determinuje to, czy jest on gwiazdą, czy jednym z tych, którzy na gwiazdy pracują. Piszę o tym nie bez powodu, gdyż owa (odpowiednia) SELEKCJA tak samo jest wyznacznikiem jakości pisarskiej jak tej sportowej, o czym dobitnie przekonuje E.L. Doctorow w swoim „Marszu”.

E. L. Doctorow
Są ludzie, którzy pasjonują się historią USA; są też tacy, którzy mają bzika na punkcie samej wojny secesyjnej: czytają na ten temat książki, oglądają filmy, jak choćby „Przeminęło z wiatrem” – znam takich. Ale jeszcze inni czytają „tylko” Doctorowa i pójdą z nim i za nim… nawet na wojnę. Byłem wcześniej wraz z pisarzem w Nowym Jorku, teraz udam się z nim na wojnę secesyjną, na południe Stanów, ochoczo przy tym maszerując.
Unia  vs. Konfederadcja 

Tak jak już pisałem a propos innych książek autora, gdy Doctorow nie jest ograniczony powierzchnią czy też specyficznym miejscem akcji (patrz „Homer i Langley”), może wtedy w pełni rozwinąć swoje skrzydła, zaprezentować pełnię możliwości, tak abyśmy zebrali tego najlepsze owoce. 

Książka powstała w 2005 roku, a więc pod koniec okresu pracy twórczej Amerykanina oraz pod koniec jego życia w ogóle. Znalazła się TYLKO w gronie nominowanych do Nagrody Pulitzera, przegrywając z Geraldine Brooks. Dla mnie tytuł ten okazał się jednym z głównych wygranych mijającego roku; lepszego zamknięcia 2016 r. nie mogłem się spodziewać.

Okładkę polskiego „Marszu” zdobi młody dobosz, wybijający rytm dla swojej kompanii (czytelnik już w trakcie lektury domyśli się, o której z postaci mowa). Ów projekt graficzny nie ujął mnie i z pewnością nie był czynnikiem przyciągającym, ale za to w środku czeka na nas bardzo duża, przyjemna czcionka, która umila czytanie jak tylko może. Wspomnę tu także o wielu, wielu krótkich rozdziałach.

William Tecumseh Sherman
Fabuła powieści koncentruje się na tzw. Marszu Shermana, czyli przemarszu wojsk Unii od Atlanty aż po Południową i Północną Karolinę, rozpoczętym pod koniec 1864r. Ale to tylko pozornie książka o generale W. T. Shermanie.

Ruch, zmiana pozycji są nieodłącznym elementem tej książki – nie chodzi tylko o sam tytułowy marsz, ale także o przemieszczanie się, czasem niedosłowne, bohaterów. Mam tu na myśli ich ewolucję wewnętrzną, a z drugiej strony zmiany postaw, determinowane chęcią przetrwania w zastanej sytuacji. 

Odnajdziemy na kartach „Marszu” wiele  historycznie udokumentowanych zdarzeń oraz opis wykorzystywanych wówczas mechanizmów prowadzenia wojny, na przykład taktykę spalonej ziemi, stosowaną przez oddziały Shermana, w powieści Doctorowa bardzo sugestywnie ukazaną.

23 kwietnia 2017

Dwie historie, jedno zakończenie / Yrsa Sigurdardóttir „Pamiętam cię”

*


Książka łączy w sobie dwie różne historie, które pod koniec stapiają się w jedną, spójną całość. Sam początek to trójka młodych przyjaciół, wybierających się właśnie na opuszczoną o tej porze roku wyspę, na której czeka na nich dom - przyszły pensjonat do wyremontowania. Karkołomne to zadanie, tym bardziej, że wydają się nie być jedynymi na wyspie. Zaraz potem spotykamy doktora Freyra, który stracił ukochanego syna, a teraz policja prosi go o konsultacje przy pewnej dziwnej sprawie włamania.


Akcja książki toczy się dwutorowo. Rozdziały naprzemiennie informują nas o losach poszczególnych bohaterów. Wydaje się, iż pozornie nic dwóch wątków nie łączy, jednak Yrsa bardzo udanie je splata, prowadząc czytelnika do naprawdę mocnego zakończenia, sprawiając, że z każdym rozdziałem chętniej odnajdujemy zależności między nimi. 
„Pamiętam cię” została zaprezentowana jako horror. Z pewnością to mroczna historia, z duszną i osaczającą atmosferą (głównie na wyspie), i czyta się ją z zainteresowaniem, ale raczej bez lęku, który byłby mile widziany w przypadku owego gatunku. Może dlatego, iż to zdecydowanie więcej niż kolejny, jałowy horror. Yrsa Sigurdarđóttir kładzie równocześnie duży nacisk na wątek kryminalny oraz obyczajowy. 

Historia przyjaciół przez zdecydowaną większość przypomina typowy horror, i właśnie ta część książki to najsłabsze ogniwo „Pamiętam cię”. Nie różni się niczym od typowego, schematycznego hollywoodzkiego horroru w konwencji „jedziemy na totalne zadupie, na pewno będzie zajefajnie!” Na tym etapie, co do fabuły, nic nas nie zaskoczy. I w tym miejscu czas na główny zarzut wobec powieści – skoro horror, to musi straszyć. Niekoniecznie tak jest, choć nie można odmówić książce tego, że potrafi zasiać w czytelniku ziarno niepokoju. Dopiero, wraz z końcem, wątek przyjaciół zyskuje na wartości. Yrsa akcentuje psychologię bohaterów, znajdujących się w coraz trudniejszej sytuacji na wyspie. Ekstremalne okoliczności, jakich doświadczają, sprawiają, że dotychczas przywdziewane maski spadają: wychodzą na jaw prawdziwe stosunki, motywacje oraz antypatie, i jest  to o niebo lepsze, niż wcześniejsza konwencja hollywoodzkiego horroru, pozbawiona tzw. drugiego dna. 
Zdecydowanie lepszy i bardziej nieprzewidywalny jest wątek doktora, który intryguje czytelnika od samego początku. cały czas utrzymując równy, dobry poziom. To właśnie ta część kryminalna książki, choć osobiście bardziej przypomina mi thriller. 

22 kwietnia 2017

Opus magnum nr 1: Warszawskie chłopaki / Leopold Tyrmand "Zły"

*
Z cyklu: 
Miło mi pana poznać…
Leopold
TYRMAND


Osią tej recenzji jest pytanie: Co sprawiło, że ta konkretna książka Tyrmanda okazała się najpoczytniejszym kryminałem napisanym w czasach PRL-u oraz największym sukcesem wydawniczym powojennej prozy polskiej?



**
W wielu ojczyzny zakamarkach,
Przykryte kurzem i paletami,
Świecą się gwiazdy literatury,
Świecą się latami.




Wcześniej tylko słyszałem o Tyrmandzie. Na „Złego” trafiłem a propos przeglądania jakiegoś zestawienia typu Top10, a że akurat miałem wielką ochotę na starszy kryminał, w dodatku polski – tak zaczęła się moja przygoda z twórczością pisarza.  7 stron brudnopisu - tyle uzyskałem przy okazji pisania o tej książce, uprawiając swój myślowy freestyle. Ja już poznałem odpowiedź na postawione wyżej pytania o przyczyny sukcesu „Złego” - mnie przekonywać nie trzeba - pozostaje mi tylko zachęcić Was do lektury, udowodnić wartość utworu. Pytanie dla mnie brzmiało: Jak potencjalnemu czytelnikowi przedstawić tę książkę możliwie zwięźle i obiektywnie, czyli z jedną wadą i mnóstwem zalet? 

Nakreślmy klimat „Złego”. Zarysujmy czas i miejsce akcji. 
„W gigantycznym oddechu budowlanym, jakim wznosiła się pierś Warszawy tych lat, świeżo postawiony gmach, bez tynków i schodów, zaludniany bywał przez użytkowników. To była reguła, wynikająca logicznie ze zdrowego głodu odbudowy.”
Uwaga! Uwaga! Warszawa (lat 50.) w rozkroku: blizny wojny, a więc rumowiska, a jednocześnie, wciąż gorące wspomnienia historycznego gwałtu, zmieszane z oczekiwaniem na nowe, na to, co zastąpi ruiny, a wszystko podszyte obawą o przyszłość. Wielkie spustoszenie: stosy cegieł i hałdy gruzu sformowane przez buldożery; „rozbebeszone posesje i place budowy”, „niskie piwnice, ciągnące się załomami, zatłoczone starym szmelcem i wszelkiego rodzaju śmieciem”, „pusta czerń wąwozów ulicznych z jarzącymi się tu i ówdzie wejściami do pieczar-knajp”, w tle zaś „największy plac Europy” oraz niegotowy jeszcze Pałac Kultury i Nauki.  
Słowem, ruiny skonfrontowane z odbudową, nieustanne wędrówki po zgliszczach i gruzach albo wspinaczki po resztkach kamienic, do mrocznych kryjówek, gdzie kryją się… No właśnie, kto?!
„Były to lata, gdy przed społecznością dźwigającej się z ruin Warszawy stanął groźny problem chuligaństwa. Problem ten rozrastał się do rozmiarów choroby społecznej, prawdziwej klęski, z każdym rokiem przybierał na masowości.”

I pojawia się Zly, i Kudłaty. Obaj to skupiska wielkiej mocy, tyle że o przeciwstawnych ładunkach, obaj mocarni, nieodgadnieni, wręcz mityczni, koncentrują wokół siebie grono zwolenników – to „zawodnicy robiący różnicę”, dzięki nim można zyskać przewagę na warszawskiej szachownicy, gdzie bój toczą dobro i zło, a stolica tylko patrzy. 
Tytułowy Zły to nierozpoznawalny, bezlitosny mściciel, który w obronie pokrzywdzonych mieszkańców Warszawy wypowiada wojnę stołecznym przestępcom i chuliganom skupionym wokół Kudłatego. 
Zły i Warszawa jak Batman i Gotham, albo Spiderman i Nowy Jork? Skojarzenia jak najbardziej na miejscu a przecież jest też kolejne podobieństwo: obrońca i bohater uciśnionych, a jednak nieakceptowany przez organy ścigania. Państwo niweczy wszelkie oddolne inicjatywy obywateli, ściga Złego za to, że pomaga sam, nie czekając na śledztwa ani oficjalne pozwolenia. Postrzega się go tak samo, jak przestępców, których zwalcza. 

Tyrmand napisał powieść o polskim superbohaterze, dał ludziom to, czego wcześniej nie było; postać, stworzoną wprawdzie kilkadziesiąt lat temu, ale wciąż zasługującą na miano kultowej. I czynił to - paradoksalnie - na wiele lat przed swoimi przenosinami do Stanów Zjednoczonych – mekki superbohaterów.

17 kwietnia 2017

Świat to istne szambo. / Dennis Lehane "Gdzie jesteś, Amando?"

*

Z cyklu: 
Warto znać. Przyjemnie czytać.
Dennis LEHANE

„Cisza śmierci ma w sobie element ostateczności; jest czymś, do czego musisz się przyzwyczaić. 
Ale do ciszy po zaginionym dziecku przyzwyczaić się nie chcesz, nie chcesz jej zaakceptować i dlatego ona na ciebie krzyczy.
Cisza zmarłych mówi: do widzenia. Cisza zaginionego dziecka mówi: znajdź mnie.”



Czteroletnia Amanda McCready znika ze swojego pokoju, dosłownie zapada się pod ziemię, a cały Boston robi wszystko, aby dziewczynkę odnaleźć, najlepiej oczywiście żywą. Wszystkim, od policji, mediów, aż po sąsiadów, zależy na pomyślnym finale poszukiwań. Wujek i ciocia dziewczynki udają się nawet do agencji detektywistycznej Patricka Kenzie i Angeli Gennaro po pomoc. O pełnym zaangażowaniu w sprawę nie można natomiast mówić w przypadku matki dziewczynki, która to jakby nie zdawała sobie sprawy z powagi sytuacji. Rozrywkowa i lekkomyślna, oto jaka jest. Możliwych scenariuszów zniknięcia jest wiele: wykorzystanie seksualne, porwanie dla pieniędzy czy zabójstwo. Cena znalezienia Amandy stanie się dla wielu bardzo wysoka.

**           Dennis Lehane 
Ciężki orzech do zgryzienia. Trudno jest mi zrecenzować „Gdzie jesteś, Amando?”. Po tym, co spotkało mnie w „Wyspie skazańców”, a zwłaszcza „Rzece tajemnic”, poprzeczka oczekiwań wobec autora poszybowała niesamowicie wysoko, i dlatego przyjrzę się tej pozycji krytycznym okiem, nie odpuszczając Lehane’owi niczego.

Akcja powieści bardzo długo się rozkręca (o wiele dłużej niż w genialnej „Rzece tajemnic”) i nie mogę przejść obok tego obojętnie. Około 200 str. pełzającego tempa. I to największy zarzut wobec „Gdzie jesteś, Amando?”. Śledztwo toczy się powłóczyście z kilku powodów. W tej niespieszności, w nastroju książki, stopniowo dociera do czytelnika (mimo żywionej nadziei), iż prezentowana historia dobrze skończyć się nie może. Gdybym miał porównywać pierwsze 200 str. książki z jej resztą, napisałbym, że początkowo otrzymujemy zimne ognie, a następnie już tylko fajerwerki, fajerwerki, fajerwerki.

Tym, co w głównej mierze, pozwoliło mi „przetrwać” pierwszą część powieści (aby dotrzeć do „dania głównego”) były kapitalne, autentyczne DIALOGI – jakby Lehane sam uczestniczył w eksponowanej historii i tylko spisywał faktycznie wypowiadane słowa. Ich naturalność rzuca się w oczy od pierwszych stron, zwłaszcza gdy fabuła tak mozolnie się rozwija. Potem, w miarę czytania, traktujemy ich wysoki poziom jako normę i nie zwracamy na nie już takiej uwagi, zwłaszcza że w drugiej części „Gdzie jesteś, Amando?” będzie nas absorbowało wiele niezwykle ekscytujących momentów.
Następna rzecz, warta podkreślenia dla pierwszej części książki, to Boston, swoisty bastion Lehane’a, gdyż zna go jak własną kieszeń. Pisarz doskonale oddaje historię i klimat opisywanych miejsc. Przeprowadza nas z rozmysłem i gracją przez wszelkie szemrane zakamarki.
„Boston: jesteśmy mali, jesteśmy zimni, ale za dobre miejsce parkingowe potrafimy zabić. Zapraszamy. Przyjeżdżajcie z rodziną.”

Wniosek? Lehane pisarsko w świetnej formie: dialogi, opisy, anegdotki, błyskotliwy dowcip. Doskonale oddaje charaktery i zachowania bandziorów, cwaniaczków, bydlaków bez zahamowań. Zadowalająco odnajduje się w skorumpowanym półświatku.

Tak, to napisał facet / William Wharton "Spóźnieni kochankowie"

*


„Spóźnionych kochanków” poleciła mi, dość niespodziewanie, pewna osoba, a dokładniej mój książkowy przyjaciel, z którego zdaniem się liczę. Do tej pory nie mogłem narzekać na podsuwane propozycje, stąd też zabrałem się do lektury. Miała to być odskocznia od gatunków, po które sięgam zazwyczaj, tj. kryminałów, thrillerów, fantastyki naukowej oraz dzieł klasycznych. Rzeczywiście, nigdy wcześniej nie czytałem podobnej książki. Było to dla mnie – otwartego na nowe - coś zupełnie innego. Nie żałuję ani trochę!



Napisana w 1991 r. Akcja książki toczy się w 1975 r. w Paryżu. Główni bohaterowie to Jacques i Mirabelle. 
„Jack- amerykański biznesmen - porzuca świat interesów, aby na powrót odkryć swoje życie, malując ulice Paryża i żyjąc jak kloszard. Spotkanie z Mirabelle, niewidomą siedemdziesięcioletnią kobietą, odmienia całe jego życie. Związek, który się między nimi rodzi”… nazwałbym wielowymiarowym.

Za narrację „odpowiedzialny” jest Jacques/Jack, przez co, opowiadana historia jawi się jako jeszcze bardziej prawdziwa, intymna i wciągająca. Przy czym, Mirabelle także „zabiera czasem głos” w tzw. „Marzeniach w mroku”, które znajdują się na końcu rozdziałów. To, moim zdaniem, nader istotne dla całej książki fragmenty. Niesamowicie szczere i bezpośrednie.

Historia zmusza do refleksji, do zatrzymania się na chwilę, wyłączenia z pędu do kariery i pochylenia nad rzeczami trywialnymi. To książka o przewartościowaniu życia, o rozkładaniu go na czynniki pierwsze, bo to, co pierwotne smakuje najlepiej. Wharton uświadamia jak normalni ludzie (ze zdrowym wzrokiem) są ślepi. Widzą tylko ułamek tego, co jest do zobaczenia. 
„Spóźnieni kochankowie” odnoszą się również do życia w ciemności i upadku jednostki, a z drugiej strony do jej odbudowy oraz kwestii zaufania drugiej osobie. Porusza się motyw nie tylko miłości do drugiego człowieka, ale również do zwierząt, muzyki, a nawet do jedzenia…

15 kwietnia 2017

Nietypowy kryminał znanych braci / Strugacki Arkadij i Borys "Hotel pod poległym alpinistą"

*

Główny bohater, inspektor policji – Peter Glebsky, udaje się na wypoczynek do położonego w dolinie i obsypanego zewsząd śniegiem, tytułowego hotelu. W obrębie tej historii, mają miejsce większe i drobniejsze incydenty, czasem śmieszne, rzadziej nie, zwieńczone morderstwem. Glebsky to służbista, podejrzliwy, ale naiwny inteligent średniej jakości, działający według schematów. Rozgrywające się w zamkniętej przestrzeni „przedstawienie” przerasta go, niczym rozłożone w okolicy masywy górskie. 

„Ten hotel to jednak nie Luwr i nie Pałac Zimowy – to tylko „mały, uroczy hotel na dwanaście numerów; przytulny jak wasz prywatny dom. Gwarantujemy”.

Po opornej i ciężkostrawnej lekturze słynnego „Pikniku na skraju drogi” braci ABS (Arkadij i Borys Strugaccy) miałem nie lada dylemat: czy w ogóle spędzać jeszcze czas z dwoma panami w okularach?  Chciałem odpocząć od nich przez jakiś czas, ale dowiedziałem się o tej książce… Występuje ona pod dwoma tytułami, ten drugi brzmi: „Sprawa zabójstwa”. Napisana w 1970r. zaś 9 lat później doczekała się adaptacji filmowej (reż. Kromanow). 

To nietypowe, gdy przedstawiciele literatury s-f, i to w wadze ciężkiej (czołowi radzieccy autorzy, znani też za granicą), biorą się za kryminał. Stąd też „Hotel pod poległym alpinistą” stanowił dla mnie niewiadomą i eksperyment do potęgi: niewielka znajomość twórczości braci oraz hybryda gatunkowa sama w sobie. A jeszcze jak się ma sugestię, że ktoś tutaj może być kosmitą… historia ta podąża w sobie tylko znanym kierunku. Brzmiało (dla mnie) zachęcająco.

Dawno (jak na siebie) nie czytałem kryminału, stąd apetyt na poszukiwanie mordercy był znaczący. Autorzy wyraźnie wskazują nam, że „to przecież typowy przypadek zabójstwa w zamkniętym pokoju”. Można znaleźć jeszcze inne dowody, na to, kto był ich wzorem. Oczywiście A. Christie – mistrzyni kryminału zamkniętego pokoju. Samo miejsce akcji, odizolowanie, określona grupa wyrazistych bohaterów, konstrukcja fabuły niemal przez całą książkę. Tylko jedno odstaje od „normy” – Glebsky to nie Poirot, i tu jakby troszkę sobie bracia Strugaccy pofolgowali. Moim zdaniem, twórcy zdecydowanie odrobili lekcję i sprawdzili się na nowym polu, fundując nam obiecującą smykałkę do kreowania zbrodni. 

Przeklęta wioska ma się dobrze / Stefan Darda "Starzyzna"

*


„Starzyzna” zaczyna się w miejscu, w którym kończyła się premierowa „Słoneczna Dolina”. Czytelnik od razu powraca do środka mrocznej historii, przez co nie traci wątku.


Pierwsza część cyklu „Czarny Wygon” postawiła poprzeczkę wysoko, gdyż zadowalająco wywiązała się z roli powieści grozy (przekonaj się tu). Czy jej następczyni okaże się równie udana?





Fabuła książki jest bezpośrednią kontynuacją zdarzeń ze „Słonecznej Doliny” i nie da się czytać "Starzyzny" bez znajomości pierwszego tomu, gdyż obie są ze sobą ściśle powiązane.
Na początku czytelnik odnajdzie na kartach woluminu ze stajni Videografu wszystko to, co okazało się chwytliwe w „Słonecznej dolinie”; jest tempo, są zwroty akcji, tajemniczość, dramaturgia, pojawia się też pradziadek Gielmudy; słowem poziom utrzymany. Do czasu…
Nie licząc fazy wstępnej, lwia część historii dzieje się w Starzyźnie, przez co, po jakimś czasie, robi się statycznie i drętwo - niestety! – czytelnik dostaje niemrawe, jednostajne tempo.

Na korzyść książki odnotować trzeba to, że w Starzyźnie zachodzą pewne zmiany i sytuacja nie wygląda tak samo jak wtedy, gdy pomieszkiwał w niej Rafał(ek). Okazuje się też, że zagrożenie ze strony wsi jest teraz znacznie bardziej realne i każdy z bohaterów musi się pilnować, nawet za dnia!  O wiele większą rolę w kontynuacji cyklu odgrywa natura.

Zarzutem wobec "Starzyzny" jest to, że brakuje zaskakujących pomysłów. Darda nie wprowadza żadnego nowego bohatera. Nie stara się też zrobić niczego zaskakującego, świeżego, by dodać smaku swojej historii. 
Tajemnica Pauliny zostaje wyjaśniona trochę za wcześnie, mimo że owe wyjaśnienie jest kolejnym przejawem wysokich umiejętności autora. Poza tą (główną) tajemnicą, tak naprawdę nie ma ich za wiele a szkoda, bo w „Słonecznej Dolinie” było ich pod dostatkiem.  Jakby w II tomie (prócz zakończenia) Darda zapomniał nas czymś zaskoczyć. 
Z drugiej strony przyznać trzeba, iż autor dorzucił większą dawkę czarnego humoru w stosunku do tomu I, głównie za sprawą postaci Witolda. Ciekawostką jest to, że w II woluminie poznajemy prawdziwe zdanie Rafała o Witku, co jeszcze bardziej  pokazuje złożoność, pełnokrwistość nakreślonych postaci.

9 kwietnia 2017

Świetny debiut młodziutkiego pisarza / Michael Koryta "Ostatnie do widzenia"

*


John Weston, ojciec Wayne’a i dziadek Betsy, nie wierzy w to, że jego syn najpierw zabił żonę i córkę, a potem sam odebrał sobie życie. Policja obstaje przy takiej wersji, a starszy pan za wszelką cenę chce poznać prawdę. Mają mu w tym pomóc dwaj prywatni detektywi, cena nie gra roli. Zagłębiając się w tę sprawę coraz bardziej, nie sposób nie narazić się wpływowym i niebezpiecznym ludziom, którzy za wszelką cenę będą bronić swoich interesów. Zaczyna się walka o życie i prawdę.


„Ostatnie do widzenia” to pierwsza książka Michaela Koryty w ogóle i pierwsza z trzech części o dwójce prywatnych detektywów Perry-Pritchard. Napisał ją w wieku 22 lat! („Hymn smutku” – następna cześć serii - pojawia się 2 lata później). 
„Lincoln Perry to ja, a Joe Pritchard jest moim partnerem. W branży byliśmy zaledwie pół roku, a już udało nam się narobić sporo długów”. Obaj to byli policjanci, z bardzo różnym stażem. Perry, oprócz tego, że tropi ludzi, jest właścicielem siłowni „Uliczka Potu”.

Najpierw przeczytałem „Hymn smutku” (czyli zacząłem od 2. części) i dlatego postaram się porównać obie książki. W debiucie intryga nie jest aż tak sprytnie zagmatwana, jak w „Hymnie smutku” i nie trzyma do końca w tak dużej niepewności, za to mamy więcej akcji, sensacji, a historia dzieje się w kilku różnych miejscach. Pozornie dość szybko odkrywamy odpowiedzi na główne pytania, jednak czyhające zagrożenie wcale nie maleje i będzie wisieć nad bohaterami do końca. Pozornie wydaje nam się, że już wszystko wiemy, a reszta książki będzie nudna. Tak się nie dzieje, akcja jest wartka, a poza tym na końcu autor przygotował dla nas jeszcze jedną niespodziankę. Przetestuje nią nasze i bohaterów sumienie. 

W nocie od wydawcy dowiadujemy się, że czekają na nas „inteligentne, zwięzłe, cięte dialogi przyprawione cierpkim humorem”. I tak rzeczywiście jest. Bardzo polubiłem poczucie humoru autora a najśmieszniejsza scena to ta z AIDS w tle.
„-Gdzie jest Kinkaid?
-Siedzi naprzeciwko mnie.
-Gracie w szachy?”
Dowiemy się również, dlaczego Lincoln Perry ma na imię Lincoln; poznamy jego bogate i burzliwe losy; Koryta nie zapomni przybliżyć nam sylwetki drugiego z detektywów – Pritcharda. 
„Ostatnie do widzenia” to ponadto wątki damsko- męskie; jak jedna relacja między bohaterami przypadła mi do gustu (i to w obu częściach), tak druga już niekoniecznie. Ale Koryta nie wdaje się w jakieś romanse i zręcznie wycofuje się w odpowiednim momencie.

8 kwietnia 2017

Fridocentryczny układ ciał niebieskich / Anders Bodelsen "Otwarte drzwi"


Z końcem czerwca kilkanaścioro młodych ludzi wyjeżdża do Szwecji, żeby obejrzeć całkowite zaćmienie Słońca. Inicjatorem wyprawy jest najmłodszy z nich, astronom-amator imieniem Allan. W ciągu trzydniowego pobytu znika jedna z uczestniczek – dziewczyna o imieniu Frida. Brak śladów, brak ciała, brak wyjaśnień. Mijają 42 lata i sprawa odżywa… Dostajesz list od Allana, i ja dostałem. I Ty też.







To kryminał epistolarny – od początku mamy zagadkę do rozwikłania. Co z ta Fridą; żyje- uciekła, nie żyje – nie uciekła? Wszystko jest możliwe. 
Bardzo ciekawa kompozycja, gdyż składa się z listów Allana oraz jego dawnych znajomych (ale nie tylko z listów). Zostały ułożone w przemyślany sposób - każdy kolejny wnosi jakąś informację potrzebną do rozwikłania zagadki.

Kim jest osoba, która się nie podpisała?
Czy aby na pewno wiemy, kto to zrobił? 
Czy aby na pewno wiemy, kto był głównym bohaterem?

Piszący te listy starają się oddać to, jaka była Frida. Dostajemy jej portret psychologiczny. To na pewno. Ale ja tu widzę, że mam przed sobą dziesięć innych, równie pełnych portretów psychologicznych. Taką małą galerię, co mnie bardzo cieszy. Bo książka jak stroni od krwi, brutalności, szybkiego tempa tak nie stroni od zaglądania ludziom w ich umysły. Poznajemy nie tylko Fridę, poznajemy wszystkich.

Te listy to gratka dla miłośników psychologii i zagadek detektywistycznych. Dla tych lubiących analizować każde zdanie, szukających wskazówek, zaprogramowanych na detale.  Jeśli ktoś liczy na wartką akcję, opisy zbrodni i nie wie już, czym jest list - niech sobie da spokój.
Wiele rzeczy mimo tego, że jeśli kogoś zainteresowała forma i treść książki, i wnikliwie czytał,  jednak umyka, o czym możemy się przekonać pod koniec, składając pojedyncze puzzle w całość. 

Czytając kolejne listy, zastanawiałem się do czego to doprowadzi. W jaki sposób autor zakończy książkę? Czy kolejnym listem? Czy przyznaniem się do winy? Musiałem dwa razy przeczytać końcówkę. Coś mi się nie zgadzało. Ale chyba już wiem, jak to było. I cale szczęście. Choć jakiś dziwny niepokój pozostaje.

Mnie „Otwarte drzwi” zaciekawiły od początku. Najpierw poprzez epistolarną formę, a później poprzez treść. Może to przez tę oryginalną, lekką formę, przez profile psychologiczne, przez niedopowiedzenia, przez różnorodność bohaterów, przez niektóre naprawdę wciągające, niebanalne listy (jak ten od Caroli)? ORZEŁ czy RESZKA? Oceńcie sami!


Ocena: 7/10

To Roztocze nie wywoła alergii tylko strach / Stefan Darda "Słoneczna Dolina"

*




Nie ma to jak zatytułować książkę "Słoneczna Dolina" i ulokować w niej wioskę,  w której czego jak czego, ale Słońca  nie uświadczysz.


Pięćdziesięcioletni redaktor z Warszawy – Witold Uchman, zajmujący się zjawiskami paranormalnymi chce odejść z pracy. W ostatniej chwili jego decyzję zmienia e-mail o przeklętej wsi na Roztoczu, niedaleko Zwierzyńca.  Dziennikarz, mimo ostrzeżeń kolegi z pracy, wyrusza w podróż aby zbadać tę sprawę…




Książkę czyta się z przyjemnością, mamy do czynienia z wciągającą historią, którą chce się poznać do końca oraz świetnymi bohaterami po przejściach i z tajemnicami [Witold, Rafał i fantastyczna Anielka!] To zasługa stylu autora, bowiem charakteryzuje go lekkie pióro, bujna wyobraźnia i to, że nie kalkuluje, nie obudowuje swojej historii w zbędne słowa. Potrafi w mgnieniu oka „dorzucić do pieca”, zaskoczyć, wywołać ciarki, zaintrygować. I ten klimat, ta swojskość miejsc oraz ludzi.

Charakterystycznym zabiegiem u autora jest sposób prowadzenia narracji; pierwszoosobowa przeplata się z trzecioosobową. Ma się wrażenie odkrywania kolejnych warstw fabuły. Czytelnik wędruje między historią jednego i drugiego narratora. Ciekawy i odważny zabieg.

Okłada książki prezentuje się idealnie. Anielka w pełni zasłużyła na to, żeby się  na niej znaleźć. Ilustrator dobitnie pokazuje nam, jak „słonecznie” jest w tytułowej dolinie. Poza tym w środku czekają zaciemnione u góry strony (coś na kształt chmur) w części rozdziałów. Ktoś miał ciekawy, oryginalny pomysł. Wcześniej się z czymś takim nie spotkałem.

Stefan Darda rzeczywiście ma w sobie pierwiastek Kinga. Tym razem okładkowe komentarze nie okazały się marketingowym pustosłowiem. Autor przeniósł z powodzeniem to, co dobre i sprawdzone u zagranicznych pisarzy na nasze rodzime podwórko. A do tego jest świetnym gawędziarzem. To powieść grozy z klasą. I do tego polska! O jej jakości stanowią odpowiednia atmosfera i specyficzny nastrój towarzyszące zagadkowej fabule.

Czarny Wygon to niezwykły, mroczny świat z elementami słowiańskiej mitologii, ludowymi zabobonami, głęboko zakorzenioną religijnością, a w dodatku bardzo swojski, bo osadzony w polskich realiach – podziwiamy i zarazem boimy się przedstawionego tu Roztocza. Czujemy napięcie i zagrożenie. To opowieść o ludzkiej słabości, przyjaźni oraz walce ze złem, które czai się gdzieś bardzo blisko.


Ocena: 7,5-8/10

Tutaj znajdziesz recenzję kontynuacji cyklu:


*http://www.empik.com/czarny-wygon-sloneczna-dolina-darda-stefan,prod44130085,ksiazka-p

3 kwietnia 2017

Tajemnicza islandzka prowincja i trup / Yrsa Sigurdardóttir "Weź moją duszę"











Yrsa 
Thora
w akcji















Zaczynamy lekturę, gdy główna bohaterka – prawniczka Thora staje przed nie lada zadaniem rozwiązania „pocztowej” zagwozdki. Zaraz potem dzwoni do niej były klient - Jonas, ekscentryczny właściciel luksusowego hotelu spa. Twierdzi, że miejsce na którym się pobudował jest nawiedzone przez duchy, a to w oczywisty sposób uderza w jego interesy, zniechęcając do miejsca klientów, jak i samych pracowników ośrodka. W międzyczasie dochodzi do brutalnego morderstwa, a dowody każą upatrywać właśnie w kliencie Thory – Jonasie, głównego podejrzanego. 

„Weź moją duszę” to druga część cyklu o prawniczce Thorze, której przychodzi rozwiązywać nietypowe i zawiłe zagadki kryminalne. To flagowy „produkt” najlepszej islandzkiej autorki. Zapewniam, że można zacząć lekturę od tej książki, nie przeszkadza to w niczym.


Powieść wciąga od pierwszych zdań, za sprawą świetnego prologu, w którym poznajemy pewną małą dziewczynkę. Już na dzień dobry, Yrsa daje nam próbkę swoich możliwości – udowadniając opanowanie sztuki doboru odpowiednich słów do wywarcia na czytelniku zamierzonego wrażenia.
Podoba mi się warsztat pisarski autorki, imponująco buduje zdania, często bardzo rozbudowane. Jest świetną narratorką. Umiejętnie, z dużym wyczuciem i lekkością, kreśli wielowątkową fabułę. Wydaje się być osobą metodyczną, nie pozostawia miejsca przypadkowi, wszystko w książce jest od początku zaplanowane, a Islandka, niczym wytrawny cyrkowiec, żongluje wątkami w książce.

Tragiczna i ponura historii sprzed lat owiana tajemnicą, która mocno determinuje współczesną rzeczywistość. Stąd też moje skojarzenia z „Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet”. Świetna, niepozwalająca o sobie zapomnieć jeszcze długo po lekturze, tragiczna historia rodziny byłych właścicieli ziemi, w której powstał pensjonat. Wyblakłe zdjęcia w starych skrzyniach, rodzinne tabu, niemal każdy ma coś do ukrycia: grzechy swoje i swoich bliskich. Wątki z przeszłości i teraźniejszości płynnie się przeplatają.

Wielu podejrzanych, z których każdy ma motyw i okazję do popełnienia zbrodni, ponieważ autorka robi wszystko, aby utrudnić wytypowanie mordercy i przeciąga zabawę z książką do samego końca. Zresztą bohaterowie sami proszą się o podejrzewanie ich – Yrsa kreśli nam obraz butnych, nieufnych i opryskliwych Islandczyków.

Czy naprawdę siły paranormalne odgrywają w powieści znaczącą role? Tego do końca nie wiemy, tak samo jak tego, czy mamy do czynienia tylko z „czystym” kryminałem, czy może z czymś więcej. Jedno jest pewne, realny czy wymyślony, bardzo dobrze działa na nastrój oraz całą tajemniczą otoczkę książki.
Pięknie zbudowany klimat powieści, wypełniający każdą wolną przestrzeń tej historii. Mroczny, ciężki, przygnębiający. Tajemnicza islandzka prowincja osnuta mgłą, zabobonami i niechęcią do obcych.
Znakomita wielowarstwowa fabuła, umiejętne wyważenie wątków: kryminalnego jak i społeczno-obyczajowych. Świetnie przedstawiona Islandia – piękna, dziewicza, a zarazem mroczna i dołująca.

Uwagi:
a) Mapa potrzebna od zaraz! Niezbędna żeby poukładać sobie w głowie wszystkie elementy lokalizacji, np. tunelu, który odgrywał kluczowa rolę, w ogóle nie potrafiłem zobrazować go sobie w przestrzeni względem innych obiektów.
b) Tytuł wzięty z powietrza, w ogóle mi tu nie pasuje… ale co tam tytuł, ot kaprys autorki.
c) Momentami pomocnik Thory irytuje i nuży, pozbawiony własnego zdania, chodzi za prawniczką jak pies i tylko przytakuje. Na szczęście czasem potrafi wybudzić się z letargu i wtedy wszystko wraca do normy.


„Weź moją duszę” to moje pierwsze spotkanie z twórczością Yrsy Sigurdardóttir. Spotkanie niezwykle udane, które rozbudziło we mnie chęć przeczytania kolejnych jej powieści. 
Książka ta bez wątpienia gra w pierwszej lidze. intryguje, skłania do zadumy, ale nierzadko też bawi. Przemyślany, soczysty, wciągający kryminał. 100% koncentratu, bez rozcieńczaczy. Zostaje w głowie na długo po zakończeniu lektury.
Uważam, że po przeczytaniu tej książki, autorka zasługuje, aby pofatygować się i nauczyć jej nazwiska, a epitety na okładce odnośnie powieści, wcale nie są nadużyciem.


Ocena: 8/10