Patrick
White w 1973 r. stał się pierwszym pisarzem australijskim, który otrzymał
Nagrodę Nobla za „epickie i
psychologiczne mistrzostwo, dzięki któremu odkryty został nowy literacki
kontynent”. „Przepaska z liści”
powstaje trzy lata później. Autor wykorzystał w powieści autentyczną historię
Elizy Fraser, która również doświadczyła katastrofy statku, przeżyła podobne
chwile na wyspie, i której także udaje się wrócić do świata cywilizowanego.
Wyspa ta odtąd nazywa się „wyspą Frazer”,
a położona jest tuż przy wschodnim wybrzeżu Australii.
„Odniosłam tylko wrażenie, że ona
czuje się oszukana, ponieważ los odmówił jej jakiegoś najważniejszego
przeżycia, chociaż byłaby gotowa, jeśli trzeba, zapłacić za nie cierpieniem.”
Małżeństwo
Ellen i Austin Roxburgh odwiedzają w Australii jego brata, a następnie wracają
statkiem do Anglii, skąd przybyli. Na początku teraźniejszość, tj. wątki na
statku i droga powrotna przeplatają się w książce z retrospekcjami. Jednak im
dalej, tym coraz bardziej do głosu zaczyna dochodzić przeszłość. Akcja
rozpakowuje się ospale. Nim zdarzy się katastrofa, minie wiele stron, a
tymczasem poznamy fragmenty poświęcone temu, jak to Ellen została żoną Austina
Roxburgha oraz te o początkach ich małżeństwa, wcześniejszych rodzinnych
perypetiach Ellen; relacjach obu braci, wreszcie przebieg wizyty u szwagra w
Australii. Miejsce akcji zaś występuje pod nazwą: Ziemia Van Diemena
(dzisiejsza Tasmania).
Kornwalijsko-australijska
wersja „Z pamiętników młodej mężatki”.
Losy
Ellen automatycznie kojarzą mi się z książką Gabrieli Zapolskiej pt. „Z pamiętników młodej mężatki”. Kto
czytał, ten wie. Obie pary powstały poprzez połączenie wyżu z niżem, dosłownie
i w przenośni. To antynomiczne sfery ekonomiczne i społeczne. Początkowy kontrast
między małżonkami widziany w scenie na statku w kajucie – nie sposób odgadnąć
tego, że kiedyś było między nimi inaczej.
Bo po kilkunastu latach wydają się zupełnie do siebie dostrojeni i
raczej zgodni, a kiedyś tak nie było. Co jeszcze ciekawe, Ellen, tak jak jej
polska odpowiedniczka, także pisze swój pamiętnik, z początku nazywając męża i
jego rodzinę jako „ich”: to jest „ich dom”, „mieszkam u nich”, co więcej pisane
wielką literą. Kontrast małżeński chciał White dodatkowo uwypuklić w listach
Ellen - w pewnym momencie czytelnik zauważa rażące błędy ortograficzne i
zastanawia się, czy to aby nie wpadka redakcyjna. Oczywiście, że nie.
Ellen
i Austin to małżeństwo niewydarzone, zwłaszcza on. Najlepiej zacytować w tym momencie
fragment: „Chciałabym widzieć w moim mężu
ideał. Nie chcę, aby go ktokolwiek ranił. Sama łatwiej znoszę rany, chętnie
wzięłabym je na siebie, żeby jego oszczędzić. W ogóle kobiety są silniejsze, bo mimo całej mądrości, jaką się chełpią mężczyźni, kobiety
wiedzą więcej od nich. Umiemy też znieczulać zarówno ciało, jak i duszę na
cierpienia”. Choć, co
warte odnotowania, to nie żona w tym małżeństwie próbowała zmienić męża. Bo
mowa tu też o „kobiecej bierności,
przyniesionej wraz z żeńską płcią na świat, a później spotęgowanej przez
małżeństwo z kochanym biednym panem Roxburghiem.”
Ponadto White cały czas tytułuje swoją bohaterkę w dwójnasób, tj.
per Ellen Gluyas oraz per pani Roxburgh - był też pan Roxburgh - jakby nie mógł
stosować imion (Austin-Ellen), a po drugie, to irytuje, czytelnik nie
potrzebuje tych podkreśleń przez kilkaset stron, żeby zauważyć poniekąd
współwystępowanie dwóch Ellen; sam doskonale zauważy kontekst, w jakim w danej
chwili znajdują się małżonkowie oraz sama protagonistka (raz pani, raz
dziewucha). White także w kółko wałkuje motyw utraty i niespełnienia
rodzicielskiego.
Patrick
White w ogóle nigdzie się nie spieszy. Jak zaczął od wprowadzenia, tak trwa ono
i trwa - można rzec, iż pisarz nie kontroluje proporcji swojego dzieła. W tym
miejscu wyobraźmy sobie, że istnieją (jednak) autorzy, którzy od razu
przechodzą do sedna… Tymczasem Australijczyk zaburza relacje w budowie książki,
kładąc nacisk na wstęp i zakończenie, zaś po macoszemu traktując rozwinięcie,
które zapewne dla wielu zainteresowanych książką wydaje się najsmaczniejszym
kąskiem. Raczej nie fascynuje go dynamika, baczniej pochyla się nad
subtelnościami czy rozmowami postaci. Powolne są nawet sceny katastrofy statku.
Po rozwlekłym początku, gdy przychodzi już do zdarzeń po katastrofie, trudno
jest poczuć to, co się właśnie dzieje, znowu jakby nie do końca autor
zaangażował się w tę część opowieści. Koncentrując się na ludziach, zabrakło mi
zdecydowanie osadzenia w krajobrazie, w geografii Australii – kontynentu jakże
surowego, dziewiczego, nieznanego i ogromnie niebezpiecznego w 1830 r.!
Czytelnik też chciałby o tym poczytać. Natomiast jeśli chodzi o część ostatnią,
czyli powrót bohaterki do cywilizacji, do normalności, to wypada pochwalić
autora, który spisał to zwięźle i sugestywnie. Pomimo tego, że znamy zarys fabuły jeszcze przed lekturą, pisarzowi
udaje się dokonać kilku zwrotów akcji.
Muszę
też wspomnieć, że trafiłem na bardzo dobre wydanie (Wydawnictwo Muza): małe,
niezwykle poręczne i lekkie, formalnie gdzieś pomiędzy wydaniem standardowym a
kieszonkowym kryminałem - format ten zdecydowanie pomógł mi przebrnąć przez
książkę w tempie szybszym, niż mogłem się spodziewać. Znacząco ułatwił mi to
również pierwszy rozdział, który skutecznie rozbudza czytelniczy apetyt: White
popisuje się wielkim kunsztem, kreśląc otwierający utwór dialog dwóch kobiet z
towarzystwa.
Jednakże
czuję się w pewien sposób oszukany przez autora. Można spytać wprost: gdzie ta
katastrofa statku, gdzie ci rozbitkowie, gdzie nieznane plemiona? O tym to
miało być i oczywiście o wpływie owych wydarzeń na protagonistkę. Czuję się
oszukany, gdyż przez ponad 1/3 książka wygląda zgoła inaczej, jak powieść
obyczajowa, psychologiczna, w stylu „Pamiętników
młodej mężatki” - pełna zagadnień towarzyskich, konwenansów i detali. Jak
już wspominałem, na „trzęsienie ziemi” przychodzi długo czekać, a poza tym
termin ten może wzbudzać śmieszność, skoro opis książki wyraźnie o nim
uprzedza. Więc to nie o to tutaj chodzi, żeby roztrzaskać się na statku i wpaść
na tubylców...
Odpowiedź,
uważam, jest jedna: głównym celem Australijczyka było nakreślenie porteru
psychologicznego Ellen-KOBIETY – jej położenia między dwoma światami i
związanego z tym poczucia samotności, zaś cała reszta pozostaje wyraźnie w tyle
ekspozycji, stąd też bardzo możliwe towarzyszące czytelnikowi uczucie
niedosytu, lekkiego zawodu odnośnie innych aspektów dzieła. Bo White to rzemieślnik,
przynajmniej w tej książce.
„Myślała ze smutkiem, że żadne z
dwóch światów, niemożliwych do pogodzenia, nigdy zapewne jej nie zaakceptuje i
nigdy też te dwa światy nie zespolą się w jedną całość.”
Dziewiętnastowieczna
Ellen Roxburgh zostaje umieszczona na swoistym rollercoasterze lub też kolejce
górskiej, jak kto woli. I wcale nie chodzi tu o dynamikę czy momentalne zmiany
jej położenia, lecz o ilość tych zmian „wysokości” w jej życiu: Ellen przed
małżeństwem, małżeństwo, katastrofa, wyspa w dwóch odsłonach i powolny powrót
do cywilizowanej braci. Więcej tu przysłowiowego spadania z deszczu pod rynnę
niż podróży góra-dół. Innymi słowy, przypadek Ellen, budowa jej portretu psychologicznego,
przypomina zabawę słynnym jo-jo, przy czy czym bohaterka jest jądrem tejże zabawki.
Z początku White bawi się przedmiotem jednostajnie, opuszczając go ciągle na
podobną odległość, i tak przez długi czas książki. Z czasem pisarz dokłada
więcej siły w bujanie, rezygnując z powtarzalności, tak że jo-jo samo nie wie,
jak daleko poleci i jak szybko powróci. Zwiększa się też
amplituda. Zaś tytułowa przepaska jest dla bohaterki symbolem,
ostatnim bastionem cywilizacji.
„Przepaska
z liści” to też dziewiczy kontynent, najpóźniej odkryty przez Europejczyków, jak
również odwrócony temat „Robinsona
Cruzoe”. Natomiast nie ulega
wątpliwości, że jest ona dziełem zbyt kobylastym, zwłaszcza w pierwszej
połowie, i to nie tylko moje zdanie, a opinia innych czytelników. „Rozwija się boleśnie wolno” - to cytat
z jednej z recenzji. To też zarzut, który niemal zawsze powtarza się à propos
dzieł Australijczyka. Dlatego, żeby nie poczuć się oszukanym, warto zostać
ostrzeżonym. Cierpliwość czytelnika opłaci mu się korzyściami drugiej połowy
książki.
Patrick White, Przepaska z
liści (A Fringe of Leaves); przeł. Maria Skibniewska. Warszawa: Wydawnictwo Muza, 1995.
Aj ile razy czytalam i w polowie juz bylam tak niezadowolona ze czytalam po lebkach! Czasami nawet nei zdazylam dojsc do 2 polowy bo umarlam z nudow. Wydaje mi sie ze po prsotu sobie odpuszcze. :)
OdpowiedzUsuńJestem dość niecierpliwią czytelniczką, więc to chba książka nie dla mnie ☺️
OdpowiedzUsuńChyba bym nie przebrnęła przez tę książkę...
OdpowiedzUsuńPrzyznam zupełnie szczerze, że słyszę o tym autorze pierwszy raz. Ciekaw jednak, czy te dzieła przednoblowskie wypadają lepiej. Może kiedyś poszukać czegoś jego autorstwa w noblowskiej ciekawości właśnie.
OdpowiedzUsuńPo pierwsze, cieszę się, że Cię w jakiś tam sposób zaskoczyłem tym autorem :) Po drugie, "Przepaska..." na pewno nie jest jego najgłośniejszą powieścią, tutaj prym wiedzie "Wóz ognisty", może też "Voss" oraz "Wiwisekcja". Tak czy inaczej, wybór jest duży, a tematyka różnorodna.
UsuńHistoria byc moze jest ciekawa,ale dla mnie wydaje sie zbyt nudna. ;)
OdpowiedzUsuńNigdy nie słyszałem o tym pisarzu, a przecież dostał Nobla. Po lekturze bloga na razie nie chcę go poznać
OdpowiedzUsuńEch, nie ma chyba nic gorszego niż tekst z okładki, który traktuje o czymś zupełnie innym, niż to, o czym jest powieść. Patricka White'a poznałem za sprawą Wiwisekcji i po lekturze tej książki, Australijczyk kojarzy mi się jako autor, który w sposób niezwykle drobiazgowy konstruuje portrety psychologiczne swoich bohaterów. Jakoś nie mogę sobie wyobrazić dynamizmu i akcji w wykonaniu tego pisarza :)
OdpowiedzUsuńMasz rację z tymi notami od wydawcy umieszczanymi z tyłu - bo albo za dużo ujawniają (dlatego nigdy nie doczytuję ich do końca!), albo koncentrują się mniejszych, ale bardziej nośnych akcentach powieści, byle dla potencjalnego czytelnika było atrakcyjnie, ewentualnie szybko i krwawo... To było moje pierwsze spotaknie z Australijczykiem, troszkę wpadłem w pułapkę opisu i dlatego po nią, a nie np. po "Wiwisekcję", sięgnąłem :) Ponadto podobny zarys fabuły ma "Voss" i to ku niemu zwrócę się w deugiej kolejności :)
UsuńTak, bardzo udanie kontruuje te swoje portrety - tego mu zabrać nie sposób! ;)