„(…)
patrzyliśmy w niebo i rozmawialiśmy o Zephyr i ludziach, którzy tam mieszkają.
Wszyscy przyznaliśmy, że jest to czarodziejskie miasto. My też byliśmy
zaczarowani, bo urodziliśmy się w nim.”
Dziś, w dobie obrazków, migawek i
skrótów rodem z Twittera, w złotej erze seriali i VOD, proponuję Wam literacką historię w odcinkach, napisaną z pasją, niezwykle
złożoną i pełną głębi opowieść o entuzjastycznej celebracji pomysłowego, usłanego
zagadkami dzieciństwa. Proponuję lekko się wyłamać i tym razem wybrać ten
„literacki serial”, o którym sam jego autor mówi tak: „To coś więcej niż powieść; to coś, co nazywałbym sfabularyzowaną
biografią z domieszką fikcji. W pewnym sensie to historia o mnie i o tym,
dlaczego zostałem pisarzem, a w innym ujęciu wierzę, że jest to uniwersalna
opowieść o uświadomieniu sobie przez chłopca istnienia mrocznych sił w
otaczającym go świecie”.
To książka dla każdego z Was.
Jednak nim przejdziemy do brutalnego
morderstwa, będącego impulsem do rozpakowania całej tej barwnej historii,
musimy poznać zarówno miejsce akcji, jak i głównego bohatera. Przenieśmy się do
Zephyr – małego miasteczka w południowej Alabamie - gdzie czeka już na nas dumny
posiadacz „czarodziejskiej skrzynki"
oraz biurka z „siedmioma magicznymi
szufladami”; nasz protagonista: syn, kumpel, detektyw i utalentowany
pisarsko jegomość - Cory Jay Mackenson. Nic
dziwnego, że książki telefoniczne są tu tak niepozorne, skoro Zephyr liczy
półtora tysiąca mieszkańców. I zmaga się w 1964 r. z przestępczością oraz nielegalnym
handlem alkoholem. W miasteczku tym, położonym w sąsiedztwie bazy lotniczej
oraz usytuowanej w dole rzeki „dzielnicy Bruton, gdzie mieszkali wszyscy Murzyni”,
spotkamy plejadę osobliwych postaci: od fryzjera, czarnoskórej szamanki (Damy)
i mleczarza, przez rzekomego eksrewolwerowca, na swobodnie przechadzającym się
ulicami golasie kończąc. Wszyscy się tu znają, często dzieląc ze sobą w dobrej
komitywie zarówno radosne święta, jak i nieuniknione tragedie. Małe Zephyr
rzeczywiście tętni życiem: wchodząc do fryzjera czy innego lokalu natrafimy na
ożywioną rozmowę, innym razem przemknie obok na swoim rowerze Cory, pędząc do
kinoteatru „Lirycznego” na spotkanie z kumplami.
Jak już wspomniałem, książka zaczyna się od brutalnego
morderstwa, które odkrywają Cory wraz z ojcem. Zarówno sprawca, jak i
ofiara pozostają kompletnie nieznani. Ciało denata wpada do głębokiego
zbiornika wodnego, jednak brak wzmianki, aby ktoś z miejscowych zaginął, w
związku z czym brak podejrzanych. Mieszkańcom przyjdzie długo pozostawać w
niepewności, gdyż śledztwo grzęźnie w niewiadomych, a „sprawa zabójstwa wciąż wisi nad miastem”. Kto zabił? Kto był
ofiarą? Pytania te rzucają cień na następny rok życia miasteczka, wypełniony
tak ziemskimi cudami (powódź, strzelanina), jak i tymi magicznymi (leśny i
wodny potwór; wkraczające w rzeczywistość koszmary czy wizja życia po śmierci).
Jednak najgorsze w tym wszystkim jest to, że „to może być ktoś, kto […] siedzi z nami w jednej ławce w kościele.
Ktoś, u kogo kupujemy żywność lub ubranie. Kogo znamy przez całe życie… a
raczej wydaje nam się, że znamy. Boję się. Jeszcze nigdy w życiu się tak nie
bałem. Wiesz dlaczego? […] Bo jeśli tu nie jest bezpiecznie, to nie ma już
bezpiecznych miejsc na tym świecie.”
„Chłopięce
lata” to hybryda gatunkowa pełną gębą, a żeby się o tym przekonać, wystarczy spojrzeć na mnogość,
a przede wszystkim różnorodność, zastanych tu wątków, które, dzięki wysiłkom
autora, tak udanie się przenikają, tworząc niebanalną, wielokolorową prozę,
której zdecydowanie bliżej do miana świadectwa tamtych czasów aniżeli zwykłej,
jednowymiarowej i wyegzaltowanej historii o małych chłopcach i tuzinie
potworów. To nieklasyfikowana mieszanka gatunków tak odmiennych, jak Biludngsroman,
realizm magiczny, horror, powieść historyczna czy kronika społeczno-obyczajowa.
Wątków
mamy mnóstwo.
Oczywiście ten kluczowy to dojrzewanie oraz wszelkie powiązane z nim akcenty
inicjacyjne. Cory doświadcza
premierowego zadurzenia, pierwszego biwaku z dala od domu i, co najważniejsze,
z każdego doświadczenia wyciąga naukę, by stawać się coraz to lepszą osobą w
procesie Bildungsromanu. Uczy się bycia mężczyzną, a śmierć, która już w
pierwszym rozdziale odciska piętno na fabule, pomaga mu dojrzewać. Jest też
kwestia przemijania, podana naprawdę spektakularnie(!), gdzie Cory dowiaduje
się, że wszystko ma swój początek i koniec, terminy istnień są nieubłagane, a śmierć
i życie to moce tak potężne, że nie warto się im przeciwstawiać. Zmarłym trzeba
pozwolić odejść do innego świata, na „drugi
brzeg rzeki” - jak mawiała Dama.
Amerykańskie
Zephyr. To nie
tylko historia osadzona na Południu USA, ale też głęboko zakorzeniona i
wykorzystująca jego dziedzictwo i tradycje. McCammon użył go jako bazy do
opowieści. Jest rok 1964. Choć od wojny secesyjnej minęło 100 lat, w Zephyr nadal
unosi się duch batalii i jej głębokich podziałów. W gablotach instytucji
miejskich ciągle znajdują się pamiątki po Konfederatach, w tym mundury. Nadal
utrzymuje się system dyskryminacji rasowej. Stan Alabama należał przecież do Konfederatów,
stąd nie lubi się tu czarnoskórych, są niemile widziani, obowiązuje separacja:
biali zamieszkują główną część miasta, zaś Murzynom pozostaje podmiejska dzielnica
(Bruton). Nierówność rasowa jest tematem tej powieści może nawet bardziej niż
cokolwiek innego, a epizod zamachu w książce wyraźnie symbolizuje gniew i
uprzedzenia, definiujące napięcia tamtego okresu.
To też opowieść o starym Południu, które zaczyna umierać, ze
swoimi zwyczajami włącznie, a jego ocalali przedstawiciele szamoczą się już,
tylko by pozostać przy życiu. Na Zephyr odznaczają się również przemiany
gospodarcze, na które nie jest jeszcze gotowe: pierwszy supermarket – symbol
zmiany – przynosi zarówno korzyści, jak i spustoszenie, podkreślając tylko
zastany tu kontrast: postęp vs. zacofanie.
Bradbury.
I ojciec. McCammon, w
swojej prawdopodobnie najlepszej książce, udanie nawiązuje do prozy Bradbury’ego
(jednego z idoli McCammona), a co najważniejsze – nie tylko słowem, ale i
czynem. Miłośnik małomiasteczkowości będzie miał z czego wyciskać życiodajny sok
z liter, zwłaszcza gdy inne wątki chwilowo zbledną. Jest tu wystarczająco dużo
warstw, aby każdy znalazł przynajmniej jedną dla siebie. Niech za najlepszą
laurkę dla McCammona posłuży fakt, iż dosłownie po kilkudziesięciu stronach
lektury tego dzieła, nabiera się ogromnej ochoty na prozę Bradbury’ego.
To też historia definiowania się i
pogłębiania relacji ojciec-syn,
warto śledzić ten wątek, który może nie jest tak spektakularny, jak u
Bradbury’ego w „Jakiś potwór tu
nadchodzi”, ale i tak udany. Ciekawie wypada sama postać ojca Cory’ego, bo autor,
inaczej niż zwykle, rozłożył obciążenie swych bohaterów. Wszystkie powodzenia i
niepowodzenia nie są dziełem samego tylko Cory’ego, ale i jego ojca; to tę
postać nękają zarówno rozterki przyziemne, namacalne, jak i ten niezwykłe. Obaj
oni ewoluują, tyle że w inny sposób.
Śledztwo. Zamordowanie nieznanego człowieka
powoduje, że życie Cory’ego eksploduje kalejdoskopem wskazówek i pogłębiających
się zagadek. Jego dążenie do zrozumienia sił dobra i zła w funkcjonowaniu
rodzinnego Zephyr prowadzi go przez labirynt niebezpieczeństw i fascynacji, a pojedyncze
zielone piórko otwiera przed nim świat stojący na progu dużych zmian, gdzie
niewinność i zło są na drodze kolizji. Być może, czytając, zapominamy czasem o wątku
kryminalnym – bo tak też prowadzi nas fabuła – ale nie zapominajmy, że jest on przecież
osią tej historii. Początkowym pretekstem i końcową motywacją. Wątek przez
długi czas niezwykle enigmatyczny, minie sporo stron, nim stanie się prostszy –
jak dla dorosłego - do zrekonstruowania. Ale miejmy też na uwadze, że przez
całą książkę palma pierwszeństwa należy do Cory’ego, głównego dysponenta wątków
i obserwacji, to świat widziany oczami 12-latka. To za jego amatorskim
śledztwem podążamy, które co prawda zostaje parę razy przygniecione przez inne
wątki, ale i tak stanowi efekt detektywistycznej roboty bystrego młodzieńca.
Narracja.
Opowiadający o wszystkim Cory, wypada
bardzo wiarygodnie (adekwatnie do potencjału i możliwości). Opiera historię na
swym młodzieńczym świecie, kładąc akcenty na kwestie, na które nie wpadłby żaden
dorosły bądź opowiadając o rzeczach, które dla starszych wydawałyby się nieistotne
bądź zwyczajnie niedostrzegalne. Autorowi udaje się uchwycić konwencję narracji
12-latka, a co ważne, nie zapomina on o selektywnej dziecięcej percepcji, która
zgrabnie współdziała z całą fabułą, choć czasem zdarzają się sytuacje lekkiej
przesady, np. gdy Cory mówi „wiadomo, że
to żaden wstyd być pomywaczem. Każda praca jest przecież potrzebna i żadna nie
hańbi”.
Styl
i konstrukcja. Powieść
odznacza się płynnym językiem, który jest zarówno łatwy do zrozumienia dla
czytelnika, jak i odpowiedni do postaci w powieści; na tyle prosty, że nawet
najmłodszy odbiorca pojmie działania zachodzące wewnątrz fabuły. Warto dodać,
że wątki, które wydają się nie mieć znaczenia innego niż ich wartość
rozrywkowa, ładnie zlewają się z tymi najistotniejszymi w kulminacyjnym punkcie
powieści. „Chłopięce lata” to 4 części, odpowiadające porom roku, każda rozłożona
na rozdziały, które nazwać można literackimi odcinkami. Wystarczy tylko włączyć
wyobraźnię i oglądać. Otwierająca „wiosna” doskonale wprowadza nas w osobliwe
otoczenie, tworząc klimat i generując mnóstwo pytań. Większość rozdziałów to
sugestywne, działające na wyobraźnię, mistrzowsko skonstruowane i prężnie
działające maszyny, które czyta się na raz, część z nich mogłaby swobodnie
pełnić funkcję samoistnych opowiadań. Zawodzi jedynie „lato”, które znamionuje
wprawdzie ciszę przed burzą (wysoce nostalgiczne i sielankowe, aż usypiające),
ale jednak zupełnie bez powabu. Niby ten sam spód co reszta, jednak gorsze
dodatki.
Podsumowanie. Pozytywne i pocieszające jest to, iż „Chłopięce
lata” nie ogniskują się wokół nadmuchanej egzaltacji z powodu bycia 12-latkiem
czy zachłystywania się swawolą, naiwnością bądź zabawami. To nie jest książka
bazująca jedynie na ewokacji i tkliwości. Wątki nadnaturalne pojawiają się
czasem, na szczęście brak nawału potworów, a prawda miesza się z fikcją – to
fakt. Ale tak naprawdę wszystko osadzono w historycznej i obyczajowej prawdzie.
Miasteczko jest świadkiem nadchodzących w USA w latach 60. zmian (ery
konsumpcji), a nawet konfliktu ze Związkiem Radzieckim oraz wojny w Wietnamie -
echa tych wydarzeń słychać i tu, w Zephyr. Natomiast wątki niezwykłości
dedykowane są samej mieścinie, niewątpliwie zakorzenionej w strukturze swojego
kraju, mimo że tak mikroskopijnej. Zwłaszcza pod koniec, to miasteczko wysuwa
się chwilami na pierwszy plan, spychając Cory’ego nieco w cień. Książka
momentami napisana bardzo serio, McCammon nie uległ nadnaturalnym emocjom,
dlatego dziełu nie doskwiera ani sztuczność, ani dramaturgia dla samej
dramaturgii czy wyrachowanie w budowaniu scen-wyciskaczy łez. Opowieść idzie
naprzód, oddziałując na czytelnika samą treścią, bez wskazywania palcem, kiedy
ma się śmiać lub płakać.
McCammon zdaje egzamin, doskonale
komponując i gospodarując strategicznymi płaszczyznami, na których opiera się
książka. Jest przecież naczelna nić dotycząca narracji 12-latka, czyli świata
marzeń i rozterek Cory’ego; jest też miasteczko Zephyr, tętniące swym
kameralnym, acz barwnym życiem - z tym wiążą się wszystkie wątki
społeczno-kulturowe. Kolejna sprawa to motyw nadnaturalny, niezwykłość. A
ostatni z kolei, choć niezmiernie istotny, to wątek kryminalny. „Chłopięce
lata” posiadają multum warstw, można patrzeć na nie pod różnymi kątami;
amerykańska małomiasteczkowość lat 60. albo po prostu opowieść o małym Zephyr
lub przyczynek do nostalgicznej podróży wstecz, do wspomnień z dzieciństwa, do
zabawnych rozterek młodych bohaterów. Bo „Chłopięce lata” to przecież rok z
życia tak samo Cory’ego, jak i Zephyr, a może i całej Ameryki, to taka gruba
kartka z kalendarza, przekrój, świadectwo tamtych czasów i nadchodzących
nieuchronnie zmian. Zmian, które niesie zefir (zephyr).
…bo „przedziwne
rzeczy lęgną się w chłopięcej wyobraźni”, zwłaszcza w tak „czarodziejskim mieście i czarownych
czasach”.
Ocena: 8/10
Recenzja ukazała się pierwotnie na portalu GRABARZ POLSKI (link TUTAJ)
O książce tej pisali wcześniej także: Olga Kowalska, Adrian Kyć oraz Michał Stanek. Wszystkim się podobała, choć to i tak za mało powiedziane! :)
PS. Oczywiście, że kusilo mnie, żeby porównywać ją do "Letniej nocy"(RECENZJA) i "Jakiś potwór tu nadchodzi"(RECENZJA), ale odniesienia te zajęłyby drugie
tyle miejsca. Powiem tylko, że McCammon wypada o niebo lepiej od Simmonsa i nieco korzystniej
od Bradbury;ego, a więc można pokusić się o wniosek, że uczeń przerósł mistrza, przynajmniej ten jeden raz.
Zarówno oldskulowa okładka (jak ze starego RPG), jak i tytuł ("Chłopięce lata") leżą mi o wiele bardziej niż wydanie nowsze, z 2012 r.
Bo z chłopięcymi latami czytelnik ma do czynienia przez całą opowieść, zaś z magią jedynie sporadycznie...
Sugerowany podkład muzyczny: THE BEACH BOYS: "Spring Vacation" oraz "The Private Life Of Bill And Sue" - Posłuchaj TU i TU.
Robert McCammon, Chłopięce lata (Boy’s
life); Przeł. Maria Grabska. Warszawa: Wydawnictwo EM, 1996.
I to jest prawdziwa recenzja! Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńHaha! Dziękuję :)
UsuńZgadzam się z Tomkiem w pełni. Przeczytałem z przyjemnością, ale książki nie przeczytawszy, dyskutować jak nie mam.
UsuńPożeraczu, są 2 wydania książki, także z łatwością ją dostaniesz. Jak już tutaj zostało napisane, skłaniałbym się lekko ku starszemu wydaniu, ale to tak naprawdę czepianie się szczegółów, czyli tytułu, okładki itp. :) Faktem jest, że zarówno autor, jak i autorka przekładu są ci sami....i co mogę jeszcze powiedziec? To taka książka, w której każdy znajdzie coś dla siebie ;)
UsuńAleż analitycznie podszedłeś, super. Mnie się nie udało, emocje mnie zjadły. Umknęła mi np. struktura oparta na 4 porach roku, choć niby w głowie to miałem.
OdpowiedzUsuńTom "w tym domu dotrzymuje się umów" Mackenson jest dla mnie najpiękniejszym portretem ojca w lit. amer. od czasów Atticusa Fincha, słowo.
Nie zgadzam się tylko z uwagami co do stagnacji ""Lata"; ta powieść cała jest niespieszna i nie odczułem tu różnicy. Ale mówimy o dość subiektywnych odczuciach.
Okładki i tytuły - mam dokładnie te same odczucia. I po przeczytaniu bibliotecznego egz. też kupiłem to starsze.
Dziękuję, Michale. Wprawdzie nie wstydzę się efektu finalnego, ale powiem Tobie i wszystkim, że strasznie namęczyłem się z tym tekstem - trwało to parę tygodni - stron urosło dwa razy więcej niż tutaj, brudnopis był gęsty i zagmatwany, przeplatały się szczegółowe analizy i spojrzenia z percepcją bardzo ogólną. Innymi słowy, wyrzeźbienie z tej masy w miarę względnej figury było dla mnie niezwykle karkołomnym zadaniem! :)
UsuńSam chyba rozumiesz, że nie mogłem odnieśc się do Twojego (wcześniejszego) tekstu przed uporaniem się z własnym bałaganem :p
U mnie, owszem, występowały chwile, gdy emocje brały górę, ale sporo też było momentów, gdzie patrzyłem na tę historię dośc chłodno i z dystansem. Lubię historie (zwłaszcza w duchu amerykańskim) z młodymi bohaterami w roli glównej, ale może nie aż tak mnie one ujmują, byc może czegoś brakuje im (wedle mojej percepcji) do pełnej euforii.
Postac Ojca zasługuje na uwagę, świetnie się obserwuje jej przemianę, chętnie przyznałbym Tomowi jakąś nagrodę! :) Ale pięknie pokazał też to Bradbury w "Jakiś potwór tu nadchodzi", warto zajrzec!
Co do "Lata' - po prostu na tle pozostałych części uznałem je za najsłabsze, i dostarczyło mi najmniej tej czytelniczej satysfakcji.
Cieszę się, bo czasem... lepsze jest wrogiem dobrego, nawet bardzo dobrego! :)
Wreszcie! Nawet nie wiesz, jak czekałem :) Recenzja bardzo analityczna i bardzo na serio, niewiele chyba takich (nieegzaltowanych) o "Magicznych latach" przewinęło się przez sieć, moja zresztą miała tyle ochów i achów, że dziś niezręcznie mi się ją czyta – ale magia tej opowieści ani odrobinę się nie ulotniła.
OdpowiedzUsuńWłaśnie, à propos magii: nieważne, który tytuł i która okładka wydają nam się lepsze (mnie te nowsze, choć "Chłopięcych..." nie miałem w rękach), ale nie zgadzam się z Twoim wyjaśnieniem, dlaczego "chłopięce" miałyby być lepsze niż "magiczne" – "magiczne" nie tyle, moim zdaniem, odnosi się tutaj do magii, ile do wyjątkowości, uroku, cudowności (znów: nie fantastycznej), a taki rodzaj magii jest w całej książce, nie tylko sporadycznie. Często się mówi: "To było magiczne", i o taką magię chodzi. Zbieranie kwiatów na mniszkowe wino u Bradbury'ego też jest magiczne, a nie ma w sobie nic z magii metafizycznej.
Co do części dotyczącej "Lata" też bym oponował, jak Michał: szanuję Twoje spojrzenie, ale przecież (włączam tryb baardzo subiektywny) to tam były wszystkie te dziwy z "Ostatniego dnia szkoły", tam mamy cały ciąg wydarzeń z Nemo (wraz z emocjonalnym, mądrym finałem), tam jest scena snu o nauczycielce, Beach Boys czy Chile Willow. To prawda, właśnie wtedy książka robi sobie wolne od kryminalnej intrygi, ale wakacje w tej kompozycji miały według mnie być takim oddechem. Oczywiście nie chcę przekonywać, a jedynie wyrazić własne zdanie ;)
Tyle było tych małych i większych historii u McCammona, tyle scen, które zapamiętałem i zaznaczyłem i do których wracam... Jest jakaś szczególna, która ujęła Cię najbardziej? Rozdział uważany przez Ciebie za najpiękniejszy? (Kiedy już odsuwałeś od siebie ten czytelniczy chłód :P).
Tak jak Ty mówisz, że mógłbyś McCammona zestawiać z Bradburym i Simmonsem bez końca, tak ja mógłbym rozmawiać o "Magicznych latach" i komentować Twój tekst bardzo długo, ale zostawmy słowa na następne okazje.
Teraz z kolei ja się wtrącę - tytuł "Magiczne lata" moim zdaniem nie jest dobry. W połączeniu z okładką (oczy!) sugeruje zgoła inną magiczność niż ta, "miękka" o której piszesz (i która faktycznie jest w powieści). Kojarzy się raczej z "twardym" wątkiem nadprzyrodzonym. Po drugie - jednak do "Boy's life" to jednak bliżej mają "Chłopięce", a nie "Magiczne lata... :) Pozdrawiam.
UsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
UsuńTak, z podobieństwem do oryginalnego tytułu nie walczę, bo "Chłopięce lata" faktycznie powinny mieć wtedy pierwszeństwo (choć to tytuł po McCammonie użyty na polskim rynku dwukrotnie), chciałem tylko odbić argument z magią odczytywaną w jednym, fantastycznym znaczeniu. Oczy na okładce rzeczywiście sugerują za wiele, z kolei na poprzedniej rower lata ;) Pozdrawiam!
UsuńW książce też lata - jakkolwiek nie wiemy na 100%, czy to nie wyobraźnia lata :) Tak czy owak dla mnie ta książka to objawienie dekady, od "Na południe od Brazos" (czyli od 25 lat) nic mnie AŻ TAK bezgranicznie nie zachwyciło.
UsuńW mojej interpretacji jak najbardziej lata wyobraźnia ;) A oczy na okładce "Magicznych..." to przecież oczy (wyobrażonego) Starego Mojżesza!
UsuńU mnie wrażenia przy książce McCammona to wciąż apogeum i pewnie długo tak jeszcze zostanie. A na McMurtry'ego czekam jak dziecko – pewnie kupię na targach w Krakowie albo zaraz po nich.
Szykowałem się (z lekkim poślizgiem, fakt), żeby wyczerpująco odpowiedziec Adrianowi, a tu proszę - wywiązała się dyskusja, z czego bardzo jestem rad :) Michale, troszkę mnie wyręczyłeś w wyjasnieniach - czuję to niemal identycznie. Ale też obaj macie rację, tzn. a propos magii w książce - bo w kwestii tytułu pozostaję nieugięty - która oczywiście jest, ale dotyczy zazwyczaj teoretycznie przyziemnych czynności, które nabierają tu, dzięki Cory'emu i McCammonowi, wielkiego powabu, w którym albo można się wręcz zakochac, albo rozmyślac o nim na długo po odłożeniu lektury. Tak więc jest i ta 'twarda", choc w mniejszym stopniu, i ta "miękka' magia.
UsuńJedyne, co mnie różni od Waszej dwójki, to to, że ja się w niej "jedynie" zauroczyłe, podczas gdy Wy poczuliście prawdziwą miłośc :) I tu, Adrianie, można wrócic do tych "ochów i achów"... Analogiczną sytuację przerabiałem chocby z "Rzeką tajemnic", gdzie doskonale zdawałem sobie sprawę, że mój zachwyt i ogrom pozytywnych emocji biorą górę w tekście, ale nie żałuję tego - czasem tak po prostu musi byc, choc generalnie unikam popadania w egzaltację, jak też unikam cudzych tekstów nią nasiąkniętych. Jednak czasem dzieje się inaczej, wbrew pewnej poprawności, i nie ma sensu temu zaprzeczac ;)
Adrianie, zwróc uwagę na to, że zważywszy na wielowątkowość książki, o której nie da się na raz opowiedzieć, zdecydowałem się - jako wielbiciel małomiasteczkowości, zwłaszcza tej w amerykańskim wydaniu, chłopak wychowany na kryminałach A. Christie i wreszcie - entuzjasta twórczości R. Bradbury’ego (jednego z idoli McCammona) - przeanalizować to, co jest mi najbliższe, aby przekazać innym swój obraz tego dzieła, choc oczywiście pochyliłem się też nad innymi kwestiami - za bardzo kusiło, aby tego nie robic ;) I dużą częśc powyższego akapitu miałem pierwotnie umieścic na początku swojej recenzji, ale biorąc pod uwagę już i tak nabrzmiałe jej rozmiary, postanowiłem z akapitu tego zrezygnowac - przynajmniej przydał się teraz :)
Na koniec zostawiłem to 'nieszczęsne' Lato... Beach Boys pojawiąją się chyba parokrotnie na kartach książki, Chile jest ok - chętnie zamieniłbym się miejscami z Cory'm, a Nemo to właśnie ta (chyba) najpiękniejsza scena i lekcja zarazem wypływająca z tego dzieła, ALE Lato to też strasznie długa scena w kościele, która mnie prawie, że uspiła - co z tego, że na końcu pojawiła się...lekka groza, niepokój/ No i to "słynne' latanie, które ogromnie mnie zirytowało, jak żaden inny fragment - dla mnie zwyczajnie pretensjonalne, naciągane i nie wiem, jak Wy, ale ja nie mam wątpliwości, że to...wyobraźnia lata, bo tak też tę scenę rozpisał autor - wyjątkowo sztucznie i nieudolnie, jak dla mnie!
Generalnie świetne były sceny między Murzynami, a przedstawicielami starego Południa - wielka nauka tolerancji i szacunku, albo scena z bombą.
Pytasz jeszcze o rozdziały, i super, bo wynotowałem sobie kilka konkretnych tytułów, nie bez powodu przecież wspominam o "maszynach' :P Za rewelacyjne uważam rodziały: „Najeźdźca” czy „Stary Mojżesz przybywa na wezwanie” - pochłonąłem je w mig! A generalnie cały pierwsza częśc-pora roku idealnie wprowadza w to kameralne, nieco magiczne uniwersum, i stąd pochodzą owe rozdziały :)
Finał fantastyczny, ten flegmatyczny saper - rozbroił (nomen omen) mnie doszczętnie. Z kolei moja ulubiona scena to poza bombą - "W samo południe" na szosie. Ale trzepnęła mnie okropnie historia z psem (nie chcę spojlerować), bo mam podobne wspomnienia. Bijatyka na boisku i atakujący Johnny. No i ojciec, który mówi "W tym domu dotrzymuje się umów". Kropka nad "i" tej postaci, skądinąd w całości kapitalnie napisanej. A, i pierwsze wejście Vernona (do kościoła). I rozmowa z Damą, ta o rowerze. I w ogóle rower. I w ogóle, wiecie :)
UsuńTo latanie trochę przegięte, ale ja to kupuję - wiadomo, że jak się dobrze ciśnie pedały w rowerze, to rzeczywistość się zagina ;) Dobrze pasuje do nie-do-końca-fantastycznego (albo nie-do-końca-realnego) Stwora z Jeziora i ogólnej aury lekkiej niesamowitości. Jeśli już miałbym się czegoś koniecznie czepić, to finału wątku niemieckiego - jest dość sztampowy. Ale akceptuję go głównie dlatego, że wtedy już wiadomo, że to wbrew początkowym pozorom nie jest najważniejszy motyw. Ale gdyby nie było wszystkiego co się dzieje poza tą sprawą, to takie zamknięcie by mnie chyba rozczarowało. Nigga please, that's B-movie.
Uff, to choć parę słów po takiej przerwie...
UsuńTeż unikam egzaltacji, mimo że mam na koncie kilka tekstów nią przepełnionych i zazwyczaj to do nich wracam najchętniej – bo to są czyste emocje, jak w książce, zresztą wtedy często piszę bardziej literacko, a mniej publicystycznie.
Świetnie, że w obliczu tej wielowątkowości postanowiłeś właśnie wyodrębnić swój własny wątek, który u McCammona wymagał według Ciebie szczególnego wytłuszczenia. Przy takich powieściach opisanie wszystkiego, co jest tego warte, potrafi przygnieść i wyczerpać, a nie będę zaprzeczać, że czasem sam do tego dążyłem i ponosiłem klęskę ;)
Powiem Ci szczere, że mnie rozdział z akcją w kościele, jak pamiętam, też odrobinę wynudził, ale w obliczu innych wspaniałości raczej o tym zapomniałem, bo przecież hej, to tylko jedna mała opowieść spośród wielu innych, świetnych! Na latanie przy pierwszym czytaniu niemal nie zwróciłem uwagi – ot, było, kolejny dość oczywisty motyw z całego ekwipunku literackiego mówienia o dzieciństwie, wyobraźni, lecie, przyjaźni, ale dopiero później cała scena urosła mi w świadomości. I to prawda, jest to oczywiste, ma prostą symbolikę, ale ten uproszczony rys na mnie działa. Przy tym też rozumiem, że Ciebie mógł poirytować.
Dzięki za Twoje typy ulubionych rozdziałów ;) Na chwilkę jeszcze się odniosę do Michała: mnie też historia z psem mocno poorała. Poza tym w każdym fragmencie, gdzie McCammon próbuje opowiadać o śmierci, robi to bez ani jednego fałszywego dźwięku, a przy tym w sposób nieoczywisty. No a poza tym ten rower, Vernon, postać ojca, Dama... wiemy, wiemy ;)
Dzięki ponownie za odwiedziny!
UsuńTo oczywiste, że Pies poorał całą naszą trójkę! Wyrazistość i moc bez grama fałszu, także a propos późniejszej śmierci bliskiej Cory'emu osoby, prawda?
Jak zauważam, wszystko się jeszcze bardziej między nami wyklarowało i wyrównało :) Sprawy zostały w 99% wyjaśnione, "spory" zażegnane :) Wypada tylko wyczekiwać kolejnej Takiej lektury, która ponownie zbierze nas wszystkich w jednym miejscu! Ja sobie tego życzę!
Czytając twoją recenzję wiem już chyba wszystko:-) czy sięgnę to jeszcze zobaczę, czasem czytam ten gatunek literacki.
OdpowiedzUsuńŚwietna, profesjonalna recenzja. Aż miło było przeczytać:) Dziękuję.
OdpowiedzUsuńDotoro, na słowo "profesjonalna; aż się zarumieniłem! :) To ja dziękuję!
UsuńCzy tylko mi się wydaje, czy ta recenzja jest jeszcze bardziej obszerna od Twoich zwyczajowych tekstów? :) Bardzo ładnie rozebrałeś powieść McCammona na części pierwsze. Aż trochę się boję, że nie zostawiłeś mi pola do popisu przy analizie (kiedy już wreszcie tę książkę przeczytam) ;).
OdpowiedzUsuńTak może byc, choc, jeśli już, to niewiele dłuższa : ) Olga, ja bardzo lubię rozbierac! (Miło, że to zauważyłaś) Na szczęście nie tylko książki dają taką możliwośc :P Heh, faktycznie - jak już robic, to dokładnie, ale z pewnością zwrócisz na cos jeszcze uwagę, to wynika chocby z niepowtarzalnej, indywidualnej percepcji każdego człowieka :)
UsuńNie wiem czy to przez okładkę czy opis fabuły ta książka kojarzy mi się z Stranger Things.
OdpowiedzUsuńSerialu "Stranger Things' jeszcze nie oglądałem, ale bardzo możliwe, że tak właśnie jest : )
UsuńDorzucam do skojarzeń dwa filmy: wyjątkowo piękne "Stand By Me" (1986) i bliskie "Thingsom" "Super 8" (2011) - to drugie na bank inspirowało serial. Oba filmy gorąco polecam.
UsuńW takim razie dziękuję w swoim i Ewy imieniu. Dzięki wizycie u Ciebie pozapisywałem sobie kilka tytułów, bo ja to zacofany z filmami jestem, nie mówiąc już o serialach! :) Przede wszystkim będę chciał obejrzec "Stand By Me", choc coś mi mówi, że już wcześniej widziałem przynajmniej urywki tego dzieła w tv, ale pewnie nie wiedziałem wtedy, co oglądam. Teraz będę chciał poznac tę historię od deski do deski.
UsuńCoś podobnego do "Stranger Things" to też zapomniany dziś "D.A.R.Y.L.", bo o takich klasykach jak "E.T." czy "Goonies" chyba nie trzeba wspominać ;) "Stand by me" jest przegenialne, w klimacie tego filmu można by przywoływać jeszcze wiele świetnych tytułów. Dodam serial "The Wonder Years", zdecydowanie bardziej w kontekście "Stand by me" i obyczajowej strony ML niż ST ;) Przyjaciele, elementy nadprzyrodzone i lata 60. to też "Serca Atlantydów" Stephena Kinga, luźno powiązane z cyklem "Mroczna wieża", i adaptacja filmowa "Kraina wiecznego szczęścia", ciekawa sama w sobie, bo niekoniecznie w zetknięciu z książką ;)
UsuńDziękuję i Tobie za garśc propozycji. Ja akurat "Goonies" nie oglądałem, ale widzę, że TNT na dniach będzie transmitowac, także zamierzam skorzystac :)
UsuńRzeczywiście nie musiałeś wspominac 'Cudownych lat' - oczywiście, że nam, wychowywałem się razem z Kevinem Arnoldem, przeżywałem wraz z nim niemal identyczne rozterki :D To serial, obok którego nie sposób przejśc obojętnie, prawda?
"Cudowne lata" własnie sobie przypominam, jestem w połowie 2. sezonu :) Cudo :) A "Goonies" nagram, moja Ula wciąga takie rzeczy co weekend - Indiany Jonesy, ET, Jurassic Park, Super 8, nawet Wojnę światów i Szczęki widziała :) Ma 6,5 lat :)
UsuńPewnie, że cudo! :)
UsuńAch, gdybym miał tylko taki "pretekst", tj. pociechę, pewnie oglądałbym tego więcej i częściej, a i powroty do starszych produkcji stałyby się czymś oczywistym.
Brawa dla Uli, zwłaszcza za ET i Wojnę światów! Tak trzymaj, dziewczyno! :)
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńŚwietna recenzja :) Zdecydowanie zachęca do przeczytania tej książki :)
OdpowiedzUsuńUff, ulżyło mi, Magda! : D
UsuńWow, bardzo wnikliwa recenzja, brawo :) Rzadko się takie spotyka w blogosferze. O książce nie słyszałam, ale być może się skuszę.
OdpowiedzUsuńNie, skąd - wystarczy zajrzec, dla porównania, do wspomnianych wyżej; Oli, Adriana czy Michała ;) Poza tym, łatka "wnikliwości' coraz bardziej do mnie przywiera, ale nie oponuję, byle klej był porządny! ;)
Usuń