Dziś
o dziele autora uważanego za jednego z najwybitniejszych i najpopularniejszych XX-wiecznych
prozaików amerykańskich, wymienianego jednym tchem obok takich nazwisk jak D.
DeLillo, J. Updike, T. Pynchon czy C. McCarthy.
To
moje drugie – po „Nemezis” -
spotkanie z Philipem Rothem. Prawdę mówiąc, sięgnąłem po tę książkę (tak
szybko) ze względu na (małą) objętość oraz przykuwającą uwagę okładkę. Jak moje
niecne motywacje okazują się płytkie, tak na szczęście zawartość tej krótkiej
historii porównać można do dwumetrowej głębokości basenu. Innymi słowy, jest
się gdzie zanurzyć. To gorzkie odmęty życia.
W
jednych z najpiękniejszych, uważam, wersów, jakie ostatnimi czasy spłodziła
popkultura, zawiera się istota „Everymana”. W „I Am Mine”
Eddie Vedder śpiewa, a właściwie deklamuje, owe znamienne słowa:
I know I was born and I know that I'll die
The
in between is mine
I am mine
To
nie tylko treść tej noweli, to również moje credo, które noszę od dawna głęboko
w sercu, bo skoro majsterkowanie przy początku i końcu leży poza kompetencjami
człowieka, zostaje mu (tylko) środek. Czym więc wypełnił go nasz Everyman? Jaka
była jego droga ku ostatniemu przystankowi? Słodka, z czasem słona, a im bliżej
końca, tym bardziej gorzka…
Tym
razem bohaterem książki Rotha nie jest Nathaniel Zuckerman tylko bezimienny
mężczyzna, wygodnie umoszczony w amerykańskiej klasie średniej, w jej górnej
połówce, o którym narrator zawsze mówi po prostu "on". To, co łączy
protoplastę z samym autorem to data urodzin – obaj przyszli na świat w 1933 r.
– oraz to, że dobiegając sześćdzisiątki przeżyli szereg dramatów osobistych. Ale to i
tak nie ma większego znaczenia, próżno wywiadywać się kolejnych szczegółów z
życia tytułowej postaci, bo to po prostu… Everyman.
Everyman
to (niewierny) mąż, (wyrodny) ojciec, (zawistny) brat, (gorący) kochanek,
(nieudany) syn. Trzykrotny rozwodnik. Nieźle (a nawet bardzo dobrze)
odnajdujący się w nowojorskiej branży reklamowej, nienarzekający na pustki w
portfelu. Zafascynowany ojcem, potem bratem. Wiedział dobrze, jak wyglądają
szpitale. Nie miał za bardzo czasu tego zapomnieć. Po przejściu na emeryturę
chciał wreszcie realizować swoją pasję – malowanie.
Nowela zaczyna się od pogrzebu…
głównego bohatera. Żegna go garstka krewnych i znajomych.
Zmarł w dojrzałym wieku (dożył siedemdziesiątki), z bagażem wielu doświadczeń,
ale też z zapleczem materialnym, pozwalającym mu na wygodne życie w sile wieku.
(A w międzyczasie Roth wplata dodatkowy wątek, serwując nam pasjonującą
anegdotę o fachu jubilera…) Od samego więc początku czytelnik zna
zakończenie... bo czy nie jest tak właśnie w życiu? Życie to po prostu gwarant
śmierci. Od zawsze tak uważałem, a „Everyman”
Rotha tylko stempluje tę tezę.
Tak
wygląda początek utworu, bo potem pochówek się kończy, a w miejsce żegnających
Everymana bliskich, na scenę wkracza wszechwiedzący narrator, który to już do
końca dzieła zajmuje się swoim „podopiecznym”. Warto też zaznaczyć, iż opowieść
nie przebiega chronologicznie. Skaczemy wręcz po różnych okresach i latach
ważnych dla danych postaci. Dopiero po przeczytaniu całości można zbudować
sobie obraz naszego tytułowego bohatera.
„Everyman”
Philipa Rotha nawiązuje tytułem do średniowiecznego angielskiego moralitetu
anonimowego autora, którego bohaterem był bezimienny Każdy, którego losy
odzwierciedlały życie wszystkich ludzi; miały być przykładem, ale i przestrogą. Piętnastowieczny utwór dotyczył motywu śmierci
dojrzałego mężczyzny, który większość życia miał już za sobą, a teraz jedynie
zdaje z niego relację. Tak więc protoplasta Rotha jest Każdym współczesnych czasów, a wszechwiedzący narrator – książkowym synonimem Boga.
„Everyman” odziera ze złudzeń
- tu jak coś może się nie udać, to rzeczywiście się nie udaje. To historia niezwykle
prosta, a przez to tak autentyczna. Bez mamienia odbiorcy górnolotnymi
zwrotami. Ponadto autentyczni bohaterowie – z krwi i kości - nie robią niczego na pokaz, nie w głowie im
popisy przed czytelniczą publiką, po prostu łykają codziennie prozę. Jedni lepszego, inni gorszego zdrowia. „Everyman” podkreśla, że życie ludzkie
usłane jest chorobami, które zazwyczaj występują stadnie. Przypominają o
istotności życia tak samo dobrze, jak dzwonek o końcu lekcji.
A
im więcej chorób, im dłuższa egzystencja, tym widmo śmierci coraz bliższe. Dla
każdego z nas. Everyman co prawda stykał się ze śmiercią wielokrotnie i na
różne sposoby, zarówno w dzieciństwie, w sile wieku, jak i u progu starości, ale
na niewiele mu się to zdało. Bo choć protoplasta mógł pozwolić sobie na
starzenie się w wygodnych warunkach (dom blisko plaży albo rezydencja na
osiedlu dla emerytów; pieniądze na operacje), to przecież nikt jeszcze nie
znalazł remedium na kruszejące mimowolnie
ciało – to swoiste naczynie na duszę. Z biegiem czasu odchodzą na bok
zarówno osiągnięcia zawodowe, jak i te łóżkowe Everymana. Przesłania je nieuchronna rzeczywistość, czyli systematycznie
pogarszające się zdrowie, ułomność i wreszcie – zależność od innych. Roth jest przy tym bezlitośnie sugestywny:
z dawną miłością Everymana do pływania i obecnym domu przy plaży wygrywa
jednogłośne strach przed wodą, nieufność wobec własnego ciała, a nauka malowania
to właściwie tylko pretekst do rozmów z podobnymi sobie, starszymi ludźmi,
których „osobiste biografie nie różniły
się już od kart pacjenta, a wymiana danych medycznych przesłoniła wszelkie inne
tematy konwersacji”.
„Mamy tylko ciało, które rodzi się i umiera na wzór innych ciał, które żyły i
poumierały przed nami.”
Książka podejmuje temat zmagania
się ze starością oraz oswajania się ze śmiercią, z
którą tak naprawdę oswoić się nie da. Roth koncentruje też uwagę odbiorcy na
coraz bardziej niedoskonałym, niesłuchającym się nas ciele. To również pewność
porządku rzeczy (wyrastania i usychania), która budzi we wszystkich – bez wyjątku
– przerażenie, „bo najsilniejszym
niepokojem życia jest śmierć.”
A
mimo to tytułowa postać cały czas jest sobą, do końca taką pozostaje, tj. bezimienna
a jej żywot zwyczajny. To właśnie ten czynnik spodobał mi się w niej najbardziej.
„Everyman” jest też opowieścią o
ludzkich lękach, słabościach i potrzebach. O marzeniach
o wieczności, o walce z popędami, o kultywowaniu wspomnień, żałowaniu
przeszłości i wątpliwościach co do przyszłości. To doskonały przyczynek do refleksji, czy zrobiliśmy
wystarczająco dużo dobrego, aby odchodzić w spokoju i z godnością. Czy Everyman na tyle dobrze sprawował się na tym łez padole, aby móc stąd odejść, zgasić za
sobą światło i nie bać się nadchodzących ciemności? Oto jest pytanie. Utwór daje
również „delikatną” przestrogę, aby przypadkiem nie spaprać sobie na dobre
życia, nie dać się zwieść pozorom, doceniać to, co udało się już zrealizować i
pielęgnować dobro, które dostajemy od innych. Zbudowanie książki na dwóch
biegunach - młodości i starości – musiało doprowadzić do potężnej polaryzacji,
w formie rozdzierającej tęsknoty zarówno za cielesnym, jak i duchowym dobrobytem,
który z czasem bezpowrotnie odchodzi.
Po
lekturze można dojść do wniosku, że jedni nie powinni pisać takich historii, a
drudzy ich czytać. Ilu z nas nie pragnie - mimo wszystko - żyć w błogiej
nieświadomości? Dla kogo zatem jest ta
książka? Choć jestem stosunkowo młody, „Everyman” mocno mnie przygnębił, zdołował
wręcz, bo co zdanie, to realizm. A co dopiero z ludźmi wieku średniego, o
seniorach nie wspominając? A może, paradoksalnie, ten „Everyman” jest nam
wszystkim potrzebny? Jak „Wielki marsz”
Bachmana (Kinga) przyprawiał czytelnika o poczucie wyczerpania i nieustanny ból
nóg, tak książka Rotha sprawia, że można poczuć się jakąś taką wątlejszą, bardziej
chwiejną, narażoną na schorzenia istotą. Bo choroba to nieodzowny element
„Everymana”.
Tak,
jak przychodzi do nas (i po nas) choroba oraz śmierć, tak w życiu każdego z nas
pojawia się ochota na taką prozę. Krótką,
zwięzłą, życiową, bez ogródek. „Everyman”
przygnębia jak nieuchronna starość, jest brutalny jak „nieznośna samotność” albo wyniszczająca choroba. Ale potrafi też
wzruszyć. Kipi uniwersalnością.
Ta
późna minipowieść Rotha zdaje się najlepiej potwierdzać, że stawiając stopę na
ziemi, każdy z nas podejmuje jakże przewidywalną, a do tego bolesną grę, z góry
ustalonym, beznadziejnym finałem. Roth przypomina, że śmierć jest pewna i zawsze niespodziewana. Dobra materialne ani
późny wiek, czyli doświadczenie i w pewnym stopniu nasycenie, niczego nie
zmienią. Ona przychodzi w sobie tylko znanym momencie. Nie da się przygotować na
„bezwiedne przeniesienie w krainę nigdzie”.
Nasz
Everyman, „gdyby kiedykolwiek postanowił napisać autobiografię, nadałby jej
tytuł: Życie i śmierć pewnego męskiego
ciała”.
Ocena: 7/10
PS.
„Everyman” jest naprawdę krótki, na jeden raz. Ale odradzam lekturę np. w środkach
komunikacji miejskiej. To książka do poczytania w spokoju, w samotności,
najlepiej w domowym zaciszu.
*Stent
– dziurkowana rurka wszczepiana do naczynia krwionośnego, zapobiegająca ponownemu
zwężeniu się naczynia. [sjp.pwn.pl]
Everyman,
Philip Roth, przeł. Jolanta Kozak, Czytelnik, Warszawa 2008, s. 168
Ciekawa propozycja na jesienny wieczór!
OdpowiedzUsuńOj, ja tam bym nie wyrzucał sobie niecnych motywacji wyborem ksiażki po okładce :P Tak po prostu działamy :P Przynajmniej tyle dobrze, że grafik który robił okładkę dobrze przemyślał sprawę i zrobił kawał dobrej roboty :D Czytając twoją recenzję i moment w którym mówisz o pogrzebie przypomniała mi się książka Coveya - 7 nawyków skutecznego działania. To właśnie działają z wizją końca czyli wyobrażając sobie swój pogrzeb co byśmy chcieli usłyszeć na swój temat od bliskich i tak żebyśmy tak żyli.
OdpowiedzUsuńW przerwie od czytania medycznych podręczników wolę siąść do lekkiej książki, która przeniesie mnie w bajkowy (chociaż niekoniecznie) świat - po to, by się odprężyć, zrelaksować, zapomnieć o trudach dnia codziennego. Sięgam przez to głównie po fantastykę, ale nadal nie zamykam się na inne gatunki. Nie wiem, czy ta książka nie byłaby dla mnie zbyt przygnębiająca, ale może kiedyś po nią sięgnę ;)
OdpowiedzUsuńJak dobrze przeczytac dobra recenzje dobrej ksiazki doskonalego autora! Ten wpis zachecil mnie, aby zostac na Twoim blogu na dluzej. Dziekuje!
OdpowiedzUsuńBardzo ciekawa recenzja :) i z pewnością ciekawa książka:) Lista pozycji na jesienne wieczory wydłuża mi się... :)
OdpowiedzUsuńJa uwielbiam książki opowiadające o ludzkim przemijaniu, zarówno te, kiedy bohater na starość pochyla się nad przeszłością i ją wspomina, jak i takie jak ta Rotha, kiedy oglądamy życie bohatera, widzimy rozpad jego ciała, starzenie się i powolny zanik sił. Swoją drogą, Twoje credo jest również mnie w jakiś sposób bliskie, aczkolwiek ja bardziej skłaniam się do myśli, że mam tylko jedno życie i trzeba wykorzystać je jak najlepiej - w tym przeczytać jak najwięcej ciekawych książek. ;) I po Twojej recenzji wiem, że jedną z takich książek jest własnie "Everyman" Rotha.
OdpowiedzUsuńU mnie z uwielbianiem tego typu historii mowy być nie może, choćby ze względu na moje mało optymistyczne usposobienie :) Dozuję sobię takie książki i na pewno nie mógłbym przeczytać dwóch podobnych pod rząd. Pozostawiają we mnie widoczny ślad. A co do motta, nie widzę przeciwwskazań, aby oba wpisywały się w ten sam nurt. Jest jedno życia, a tym samym strasznie mało czasu, dlatego trzeba obudzić w sobie samoświadomość i dokonywać rozsądnych wyborów, w tym tych książkowych :)
UsuńNie znam tego autora jak widać książka warta przeczytania...
OdpowiedzUsuńZgadzam sie z opinia :)
UsuńJak na razie czytałem tylko "Amerykańską sielankę" Rotha, ale w szufladzie czeka "Plot against America". Obie są dość opasłe, więc z ciekawości sięgnąłbym po tę krótszą formę. Zwłaszcza, że lubię motyw Everymana i podobały mi się te oryginalne przypowieści, z których on się wywodzi. Filologia angielska ma swoje plusy.
OdpowiedzUsuńPożeracz
Ta książka jest bardzo konkretna, zero skręcania w bok autora, cały czas trzyma się głównej myśli, a motyw Everymana przeprowadzony na "piątkę". To ciekawe, bo już drugi raz - jak przy Orbitowskim - albo polecasz mi książkę, którą właśnie mam na liście, albo wspominasz, że przeczytałeś tytuł, który mnie w danym momencie najbardziej interesuje. To samo tyczy się "Amerykańskiej sielanki", mającej obecnie pierwszeństwo spośród innych dzieł Rotha.
UsuńŚwuetna recenzja! Naprawdę mnie zachęciłeś, by sięgnąć po tę książkę! :) Pozdrawiam, Magda
OdpowiedzUsuńKsiążki nie czytałam jeszcze. Ale ponieważ znowu wpadłam w ciąg czytania i pochłaniam wszystko co spotkam na drodze to jest szansa. :)
OdpowiedzUsuńKsiążka wyczekuje na swoją kolej w poczekalni. :)
Cenię książki, które zmuszają do refleksji. Tytuł, który proponujesz porusza ważne zagadnienia obok których nie można przejść obojętnie.
OdpowiedzUsuńCzytałam Everymana jeszcze na studiach. Pamiętam, że wtedy duże wrażenie zrobiła na mnie też strona językowa. Roth jest bardzo sprawny narracyjnie, fajnie gra czasem i zarysowuje postacie. Lubię, jak dobra treść ma też dobrą formę.
OdpowiedzUsuńTak, tutaj akurat styla pisarza i przyjęta konwencja zagrały bez zarzutu, ale nie zawsze, a propos prozy Rotha, tak było. Np. w "Nemezis" styl, uważam, jest zbyt ubogi, brakowało mi tej szczypty artyzmu, głebi stylistycznej, jak choćby u Doctorowa, Updike'a, o Warrenie nie wspominając ;)
UsuńTa powieść to czysty konkret - chłodna, rzeczowa, a przy tym trudno odmówić jej emocjonalnej strony, choć sam autor raczej ją przemyca, niż narzuca. Bo Roth pisze od tym zwykłym szarym człowieku tak, że nietrudno zobaczyć swój własny pogrzeb, zastanowić się nad samotnością, starością. I właściwie nie dziwię Ci się, że Roth Cię zdołował - ja po lekturze byłam wypompowana, a o szok i ścisk w gardle nie było trudno. Chociażby w scenie z podrywaniem biegającej młodej kobiety.
OdpowiedzUsuńPewnie, że mnie zdołował! To samo było z "Uciekaj, Króliku" Updike'a, jednak tu za rzeczowość i poniekąd minimalizm, oraz to, że przytacza wprawdzie przygnębiającą wizję, ale dalekiej (przynajmniej dla mnie) przyszłości, przyznałem "Everymanowi" wysoką jak na siebie ocenę: 7. Dzięki Rothowi człowiek zastanawia się, jak skończy swój żywot, kto będzie obok, do ostatnich chwil. Mnie bardziej niż samotnosć przerażał w tej książce obraz sypiącego się ciała, odmawiającego posłuszeństwa niczym robot sterowany przez małe dziecko, krnąbrnego i nieregularnego...
Usuń