30 stycznia 2019

Zupa i gobelin / Joan Lindsay „Piknik pod Wiszącą Skałą”


Ożywiającym bezwietrzny poranek dzwonieniem cykad oraz parowaniem od wznoszącego się coraz wyżej słońca trawników rozpoczyna się opus magnum Joan Lindsay, czyli opublikowany ponad 50 lat temu „Piknik pod Wiszącą Skałą”, ciągle wznawiany (czego przykładem owo wydanie) i prowokujący żywe, niekoniecznie literackie (jak choćby w rodzimej Australii) dyskusje, choćby ze względu na samo (niezaspokajające w pełni czytelniczej ciekawości) zakończenie czy specyficzne okoliczności towarzyszące powstawaniu dzieła.

Przesiąknięta tajemnicą – to najprostsze ujęcie książki. Nim jednak wybrzmią wszystkie nurtujące pytania, odbiorca ma do czynienia z nader transparentnym początkiem. "Wszyscy się zgadzali, że dzień [14 lutego 1900 roku] jest wymarzony na piknik pod Wiszącą Skałą”. Nieskazitelnie letnia aura oraz powab obchodzonego właśnie z ekscytacją dnia świętego Walentego wpływały na nastoletnie mieszkanki ekskluzywnej pensji Pani Appleyard dla panien z towarzystwa niezwykle ożywczo. Dziewczęta, „owładnięte przeczuciem oczekującej je przygody”, „fruwały (…) niby chmara podnieconych motyli” w swych wyjściowych strojach, wymieniając się okolicznościowymi kartkami, chichocząc  przy tym i plotkując. Czas wreszcie na główną atrakcję – piknik na łonie natury. Po błogim oddawaniu się pobliskim urokom oraz wspólnym lunchu pod chmurką (co świetnie oddaje reżyser Peter Weir w swojej ekranizacji powieści), cztery panny oddalają się od grupy na bliższy rekonesans Wiszącej Skały - dzieła „przedwiekowej architektury wiatru i wody, lodu i ognia”, gdzie „ogromne głazy, niegdyś czerwone z gorąca, wyplute z wrących wnętrzności Ziemi, spoczywały teraz schłodzone i zaokrąglone w leśnym cieniu” – podczas gdy resztę bohaterów przytłacza silne, obezwładniające znużenie. Akt jest zbyt doskonały. Zbyt bukoliczny. Wiadomo, że wydarzy się coś złego. Ze spaceru powraca jedynie najmłodsza z dziewcząt, rozhisteryzowana i niepotrafiąca wytłumaczyć tego, co zaszło na górze. W międzyczasie rozbudzeni piknikowicze zauważają, że niespodziewanie stanęły wszystkie zegarki, a na domiar złego znika również jedna z nauczycielek.

26 stycznia 2019

Jason REKULAK / WYWIAD z amerykańskim pisarzem i wydawcą, autorem "Niemożliwej fortecy” / Dobra Komplementarne: recenzje i wywiady.


Jason Rekulak dotąd był przede wszystkim wydawcą książek w Quirk Books, gdzie m.in. opublikował kilka bestsellerów New York Timesa, w tym “Osobliwy dom pani Peregrine” Ransoma Riggsa [recenzja tutaj] czy “Dumę i uprzedzenie i zombie” Jane Austen i Setha Grahama-Smitha. „Niemożliwa forteca” to jego debiutancka powieść – zupełnie różna od tego, co wydawał. Jedną z ciekawych rzeczy, które robi, by promować swoje dzieło, jest darmowa gra stylizowana na lata 80.

Okres dorastania Rekulaka (lata 80.) mocno determinuje treść „Niemożliwej fortecy” – jako dziecko, prócz czytania i wymyślania przeróżnych historyjek, pasjonował się też informatyką, choć, jak przyznaje, bardzo cenił sobie epokę sprzed Internetu. Być może pokłosiem owej nostalgii do tamtych czasów jest i to, że pomimo cyfrowej rzeczywistości, nadal regularnie wysyła listy i pocztówki... Rozmawiamy, prócz tradycyjnych pytań o nową książkę, o tym, jak jego własne doświadczenia przeplatają się z literacką fikcją, o fachu pisarza i wydawcy, słówko o grach, planach na przyszłość, a także o tym, czy na co dzień sam jest romantykiem. Zapraszam!

>> RECENZJA "NIEMOŻLIWEJ FORTECY":  KLIKNIJ TUTAJ <<

Twoja ulubiona gra komputerowa to…
Byłem wielkim fanem tekstowych gier przygodowych (takich jak "Adventure" czy "Zork" lub dowolna inna autorstwa [firmy komputerowej] Infocom). Nie jestem pewien, ile z nich zostało przetłumaczonych na inne języki, ale może w Polsce macie własne wersje wspomnianych gier? Dodam, że jedna z wymyślonych przez bohaterkę mojej powieści - Mary Zelinsky - gier to w rzeczywistości hołd złożony „Zorkowi”.


21 stycznia 2019

"Godność i życie są dane tylko na początku…” / Dan Simmons „Terror”

Przepadli! Było ich 129. Co ciągnie zdrowego, silnego i młodego mężczyznę do najzimniejszej, najbardziej opustoszałej części ziemi – wiecznie zamarzniętych obszarów w pobliżu bieguna północnego? Czyżby zachęta w postaci ograniczonego prowiantu, izolacji od świata, śnieżnej ślepoty, oparzeń słonecznych na przemian z odmrożeniami, szkorbutu? A może wszystkiemu winne oschłe przyjęcie przez zdradliwe lodowe grzbiety, straszliwą ciemność, wiejący wiatr i groźny lód? Natomiast jedno jest pewne - w Arktyce można było umrzeć na setki straszliwych sposobów.  Pytanie: po co?

Jako że w XIX w. podróże wertykalne były niemożliwe, koncentrowano całą uwagę na ruchu horyzontalnym, w nim też upatrując źródeł chwały i spełnienia. A konkretnie w zdobyciu któregoś z biegunów, co wówczas stanowiło pole rywalizacji i próbę sił podróżników-odkrywców. Myśl o zapisaniu się w historii, splendorze i profitach materialnych czyniła z każdej karkołomnej wyprawy swoiste opium, coraz mocniej nakręcając tych wszystkich szaleńców (by nie powiedzieć straceńców). Jedni metodyczni (Robert Peary), drudzy nierozsądni (Henry Hudson), a inni pechowi, acz niezłomni (Ernest Shackleton) albo źle do ekspedycji przygotowani, jak ci z „Terroru”, nie pierwsi i nie ostatni zresztą. Trudno wszak o świeże pożywienie pośród ciemności, lodu i wiatru, na tym zapomnianym przez boga Białym Piekle, skoro wśród załóg obu statków nie było ani jednego myśliwego lub rybaka z prawdziwego zdarzenia. Ale to tylko 1 z powodów, dlaczego przepadli.