27 sierpnia 2017

Lato w miasteczku / Dan Simmons „Letnia noc”

Tłumaczenie: Arkadiusz Nakoniecznik
Dan Simmons to głośne i cenione nazwisko wśród czytelników science fiction, choćby za sprawą flagowego produktu, tj. cyklu „Hyperion”. Ale to także autor, który w swej twórczości wykracza poza jeden obszar gatunkowy, czerpiąc ochoczo z repozytorium kryminału, horroru, a nawet powieści historycznej. Jednak to nie nazwisko ani dorobek pisarza popchnęły mnie ku tej konkretnej książce. Powodem była przede wszystkim fabuła: grupka młodych chłopców zamieszkująca niewielkie amerykańskie miasteczko pełne tajemnic i barwnych postaci, które to musi zmierzyć się ze swoimi problemami: potworami („Letnia noc” i „Jakiś potwór tu nadchodzi”) albo zbrodnią („Chłopięce lata”); tak samo zresztą, jak nastolatkowie, którzy powoli dorastając, przechodzą inicjację na wielu płaszczyznach. Dodam jeszcze, że uwielbiam motyw małomiasteczkowości, zwłaszcza tej w amerykańskim wydaniu. Jak widać, nie mogłem przegapić tego tytułu.

Letnią porą roku 1960 grupa jedenastolatków musi zmierzyć się ze złem, które zamieszkało ich kochane, malutkie Elm Haven. To czas końca szkoły i początku upragnionych wakacji. „Letnia noc” prezentuje beztroskie życie grupy nastolatków. Ale czy znowu takie beztroskie? To się okaże.
„Ktoś albo coś prześladuje dzieci w małym miasteczku. Z niedostrojonych odbiorników przemawiają tajemnicze głosy, w ziemi pojawiają się krwawe szczeliny... Dzieci i ich rodzice odkrywają potworności, o których istnieniu nie wiedzieli...” W dodatku ktoś za wszelką cenę stara się utrudnić młodym bohaterom wyjaśnienie całej sprawy.

Na początku Simmons strzela nazwiskami postaci, nazwami miejsc, ulic itp. niczym z karabinu, a biedny czytelnik ma to wszystko zapamiętać. Ale to tylko drobnostka w porównaniu z resztą uchybień… Nieco dalej otrzymujemy osobliwy opis szkoły w Elm Haven jako miejsca jeszcze gorszego niż zazwyczaj odbierane przez uczniów. Wielkie gmaszysko, używane zaledwie w połowie, z toaletami jedynie w „przytulnej” piwnicy i konserwator, który nigdy nie opuszcza szkoły, przynajmniej tak twierdzą uczniowie...

Na kartach książki albo obserwujemy ganianie się dzieciaków po polach i lasach oraz ich grę w chowanego, albo opisy promieni słońca wdzierających się przez okna lub przezierających przez gałęzie drzew, a konkretnie wiązów. Akcja utworu rozkręca się bardzo powoli. Pierwsze 300 str. ująłbym w ten sposób: to nieustanna walka z powiekami, aby (obie) pozostały w górze, oraz niezliczone naciski na naszą uwagę, by chociaż czasem zerknęła na karty książki. Prawdą jest, że otrzymujemy niezwykle rzetelne i dokładne charakterystyki tak samego miasteczka, jak i konkretnych ulic czy domów – szkoda tylko, że słów nie uzupełnia forma graficzna w postaci mapki Elm Haven i okolic. Poza tym Simmons niejednokrotnie poświęca nawet kilka stron na opis mało znaczącej z punktu widzenia fabuły kwestii, a to już wada.

Powoli ujawni się nie tyle groza, ile proza życia zagnieżdżona równomiernie pośród domów młodych bohaterów, pod postacią choroby, nałogu, niewierności małżeńskiej itp. Innymi słowy, sporo wątków obyczajowych. W książce nie mogło też zabraknąć akcentów inicjacji: podobały mi się, naładowane po brzegi emocjami i niepewnością, sceny dotyczące pierwszych fascynacji chłopców płcią piękną oraz związane z tym miłosne rozterki. Niestety łatwo domyślić się, kto stoi za wspomnianą wyżej tajemnicą miasteczka. Simmons nawet nie próbuje niczego gmatwać, nie wspominając już o zastawianiu na czytelnika fabularnych pułapek.

Wśród tej wszechobecnej sielanki, wiejskich uroków okolic Elm Haven, autor wprowadza może 2-3 niedługie sceny budzące rzeczywisty niepokój i będące rysą na młodzieńczej idylli malutkiego miasteczka. To tak, jakbyś leżąc na plaży i grillując się na słońcu, nagle poczuł obecność bzyczącej nad uchem osy. Owad wprawdzie po chwili odlatuje, by ponownie wprowadzić cię w stan letargu, ale wkrótce znów przypomni o swoim niepożądanym jestestwie – właśnie tak czułem się przez niezliczoną ilość stron z pierwszej połowy „Letniej nocy”. 

Simmons co prawda potrafi wzbudzić niepokój w biały, upalny dzień, ale tego „dobrego” jest niestety zbyt mało, ledwo co zbudowane napięcie psuje obszernymi opisami albo wątkami kronikarskimi Elm Haven. I tak przez wiele stron, aż do kolejnego naparstka prawdziwej grozy. Jeśli chodzi o konwencję typowego horroru, zdecydowanie najlepiej prezentują się sceny z Trupowozem. Ciekawe wypada też portret książkowej szkoły jako posępnego, nieprzeniknionego, ciemnego, szarego gmaszyska, które dla większości młodych ludzi i tak stanowi ośrodek represji i nakazów, swoisty aparat stręczycielstwa małych jednostek. Simmons przypisuje temu miejscu dodatkową funkcję, czyniąc z niego źródło najczystszego zła. Wizyty w szkole (w czasie wakacji), zwłaszcza w piwnicy, wypadają okazale, natomiast im wyższe piętra budynku się zgłębia, tym jakość horroru podupada. Robi się mało oryginalnie i sztampowo. A to naprawdę razi, tak samo zresztą, jak permanentna niewiarygodność co do możliwości i zachować młodych bohaterów…

Słów kilka o 11-latkach:
Często, gdy w książkach pojawią się młodzi bohaterowie, odgrywający w dodatku istotną fabularnie rolę, z pewnymi obawami zwracam uwagę, czy ich zachowania, myśli, wiedza i umiejętności są adekwatne do wieku; czy dany autor tym razem nie przesadził i nie uczynił z nich postaci nad wyraz rozwiniętych (fizycznie czy psychicznie), a przez to nie tworząc bytów odstręczających swoją sztucznością. Wiarygodność stanowi dla mnie kluczowy aspekt książki, który może zaważyć na jej ogólnym odbiorze. Zadajcie sobie przed lekturą pytanie o granice możliwości fizycznych oraz psychicznych 11-letniego dziecka. Jaki może być realny potencjał takiego młodziana. Zróbcie to, nalegam, bo jestem przekonany, że autor nawet przez moment o tym nie pomyślał, czego „owoce” poniżej:

11-latek siedzący w skupieniu i analizujący XV-wieczne księgi Piusa II? Dostępne tylko tutaj!
O 11-letnim „super-chłopcu”: „Nareszcie uporał się z naprawą sześciorzędowego kultywatora”. Jasna sprawa, co to dla takiego smarka.
„Super” 11-latek, który o niczym tak nie marzy, jak o odwiedzeniu największych bibliotek w kraju.  „Super-chłopak” łamie szyfry w 5 minut! „Znał nie tylko łacinę, ale nawet trochę greki.”
Czasy, gdy mimo wakacji 11-latek niemal codziennie musiał pomagać przy malowaniu domu, koszeniu trawy bez żadnych protestów, traktując to jak świętą powinność? „Pożegnał się z księdzem, wskoczył na rower i co sił w nogach popedałował do domu, żeby jak najszybciej ostrzyc trawnik i uporać się z pozostałymi obowiązkami”. A jakby było dziś? Albo jeszcze lepsze: „Tata skosił trawnik, kiedy byłem chory i poczułem coś w rodzaju wyrzutów sumienia”. Całe szczęście, że malec nie zna się jeszcze na pojęciu i rodzajach wyrzutów sumienia. Uff, ulżyło mi.
11-latek prowadzi auto z prędkością 120 k/h? Normalka w Elm Haven. Ba, te smyki poprowadzą każde auto: duże, małe, średnie.
Lingwistyczny popis 11-latka: „Gospodarz uśmiechnął się protekcjonalnie. Dale znał to słowo i uważał, że doskonale pasowało do tej sytuacji”.
Dochodzi tu też do scen, do których wykonania nawet dorośli potrzebowaliby kaskadera. Jest też broń, samochody, przemoc, alkohol (choć niewiele), początki inicjacji (ok, to Ameryka, tam dojrzewa się szybciej), wspinanie się bez zabezpieczeń, skoki z wysokości – słowem, czego dusza zapragnie. Zachowania tychże dzieci są zwyczajnie nierealne, a tym samym przeze mnie nieakceptowalne.

Natomiast od połowy książki autor, jak gdyby wybudził się ze śpiączki i nie chcąc do końca przespać swojego dzieła, postanawia, że trup będzie padał jeden po drugim. A co tam, zaczynamy z grubiej rury. Ponadto w swoim horrorze Simmons stawia głównie na element obrzydzenia. Pisarz ucieka się do odwiecznych dziecięcych lęków, wykorzystując mocno już wyeksploatowane miejsca i formy zła, jak łóżko, szafa, piwnica etc. Warte uwagi jest jednak to, że zło nie znika, gdy tylko odwrócisz na chwilę głowę, tylko dalej tam stoi, nie boi się, a nawet gotowe jest zaatakować – Trupowóz najlepszym przykładem.

Tymczasem końcowe sceny, oceniając z punktu widzenia całości, można nazwać wręcz spektakularnymi. Przeprowadzono je w miarę logiczne, a do tego zostały zgrabnie i plastycznie opisane. Wreszcie można mówić o jakiejś dynamicznej akcji, a nawet sensacyjnym sznycie, którego nie powstydziłby się pewnie sam Alistair MacLean. Nareszcie te kilkadziesiąt ostatnich stron można uznać za spójne i wciągające, i w końcu można za coś autora pochwalić. Ale chyba nikt nie będzie czekał blisko 600 str. żeby zasmakować zwyżki formy Simmonsa - zwyczajnie się nie opłaca.

Podsumowanie. Jednym z głównych zarzutów wobec twórczości Simmona jest zbytnia rozwlekłość jego dzieł. Nie inaczej wygląda sprawa z „Letnią nocą”. Miałem wrażenie, jakby tworzeniu książki towarzyszyło motto „im więcej stron, tym bliżej arcydzieła”. Nie ilość, a jakość, panie Simmons. Patrz: Bradbury.

„Letnia noc” jest obszernymi fragmentami przegadana, irytująca i nużąca. Skład książki przedstawia się następująco: 60% powieści obyczajowej, 20% horroru klasy B, 20% porządnej grozy. Simmons jest kojarzony głównie z sf i może dlatego nie ujęła mnie (momentami ordynarna) groza, jaką zaproponował w „Letniej nocy”. Dodajmy do tego niesamowite, a tym samym niewiarygodne możliwości jedenastolatków i otrzymamy coś, nad czym nie da się przejść do porządku dziennego.

To ciężkostrawny moloch, który wymaga od czytelnika ogromnej cierpliwości. Podziwiam wszystkich, którzy dobrnęli do końca. Podziwiam również siebie. Mogę podziękować w tym miejscu autorowi za istotny wkład w zahartowanie mojego charakteru.

W tym segmencie o niebo lepiej wypadają „Chłopięce lata” McCammona (recenzja już niedługo). A „Letnia noc” jest chyba tylko dla tych, którzy szukają bardzo powolnej, nostalgicznej podróży w zabawowy świat dziecięcej przyjaźni i wyobrażeń. Dla kogoś atrakcyjne mogę okazać się także wątki obyczajowe albo po prostu prowincjonalna małomiasteczkowość. Na pewno nie dla tych, którzy poszukują ciekawego, niebanalnego horroru. Jeśli już koniecznie chcecie po nią sięgnąć, najlepszy do tego będzie okres letni. Osobiście przekreślam nie samego autora, ale tę konkretną książkę. Do Simmonsa na pewno jeszcze wrócę.

Ocena: 4/10

PS. W kolejnych tygodniach pojawią się recenzje książek o zbliżonej fabule, jednak, zapewniam Was, o wiele lepszych niż „Letnia noc”. Bradbury i McCammon już czekają na swoją kolej!

> > > Recenzja: Ray Bradbury „Jakiś potwór tu nadchodzi”

Okładka: http://esensja.pl/esensjopedia/obiekt.html?rodzaj_obiektu=2&idobiektu=69

6 komentarzy:

  1. Wygląda na fajną książkę. :)
    https://pokazswepiekno.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  2. Szkoda, że książka nie robi wielkiego wrażenia, chętnie przeniosłabym się w małomiasteczkowy klimat, jeszcze lata sześćdziesiąte, a tak pozostaje zawiesić ją na liście czytelniczej do odwołania.
    Bookendorfina

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Izabelo, nie ma powodów do zmartwień, ponieważ są inne zbieżne fabularnie i znacznie lepsze od tego tyuły, które w kolejnych tygodniach będę polecał. Sam jestem miłośnikiem małomiasteczkowości w literaturze i na pewno nie zabraknie u mnie świetnych ksiązek poruszających ten właśnie wątek. Zachęcam do zaglądania ;)

      Usuń
    2. Pewnie, że będę zaglądać, uwielbiam podchwytywać czytelnicze inspiracje, dowiadywać się czegoś o książkach, które niekoniecznie zwróciłyby wcześniej moją uwagę. :)

      Usuń
  3. Z mojego doświadczenia wynika, że Dan Simmons lepiej sobie radzi w klimatach science-fiction. "Hyperion" to jedna z najlepszych powieści z tego gatunku, a i "Olimp" zrobił na mnie spore wrażenie. Z kolei "Trupia otucha" zwyczajnie mnie wynudziła.

    Pożeracz

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dokładnie tak. Starałem się pokazać, że myślę tak samo. 'Letnia noc" też by Cie wynudziła : ) Bo nie wszystko, co napisał Simmons jest dobre i wciągające. Tak, jak pisałem - w tej kategorii (fabularnej) polecam Bradbury'ego i McCammona. Nie wiem, czy znasz?

      Usuń