Tłumaczenie: Arkadiusz Nakoniecznik |
Dan
Simmons to głośne i cenione nazwisko wśród czytelników science fiction, choćby
za sprawą flagowego produktu, tj. cyklu „Hyperion”. Ale to także autor, który w
swej twórczości wykracza poza jeden obszar gatunkowy, czerpiąc ochoczo z
repozytorium kryminału, horroru, a nawet powieści historycznej. Jednak to nie
nazwisko ani dorobek pisarza popchnęły mnie ku tej konkretnej książce. Powodem
była przede wszystkim fabuła: grupka młodych chłopców zamieszkująca niewielkie
amerykańskie miasteczko pełne tajemnic i barwnych postaci, które to musi
zmierzyć się ze swoimi problemami: potworami („Letnia noc” i „Jakiś potwór tu
nadchodzi”) albo zbrodnią („Chłopięce lata”); tak samo zresztą, jak
nastolatkowie, którzy powoli dorastając, przechodzą inicjację na wielu
płaszczyznach. Dodam jeszcze, że uwielbiam motyw małomiasteczkowości, zwłaszcza
tej w amerykańskim wydaniu. Jak widać, nie mogłem przegapić tego tytułu.
Letnią
porą roku 1960 grupa jedenastolatków musi zmierzyć się ze złem, które
zamieszkało ich kochane, malutkie Elm Haven. To czas końca szkoły i początku
upragnionych wakacji. „Letnia noc” prezentuje beztroskie życie grupy
nastolatków. Ale czy znowu takie beztroskie? To się okaże.
„Ktoś albo coś prześladuje dzieci
w małym miasteczku. Z niedostrojonych odbiorników przemawiają tajemnicze głosy,
w ziemi pojawiają się krwawe szczeliny... Dzieci i ich rodzice odkrywają
potworności, o których istnieniu nie wiedzieli...”
W dodatku ktoś za wszelką cenę stara się utrudnić młodym bohaterom wyjaśnienie
całej sprawy.
Na
początku Simmons strzela nazwiskami postaci, nazwami miejsc, ulic itp. niczym z
karabinu, a biedny czytelnik ma to wszystko zapamiętać. Ale to tylko drobnostka
w porównaniu z resztą uchybień… Nieco dalej otrzymujemy osobliwy opis szkoły w
Elm Haven jako miejsca jeszcze gorszego niż zazwyczaj odbierane przez uczniów.
Wielkie gmaszysko, używane zaledwie w połowie, z toaletami jedynie w „przytulnej”
piwnicy i konserwator, który nigdy nie opuszcza szkoły, przynajmniej tak
twierdzą uczniowie...
Na
kartach książki albo obserwujemy ganianie się dzieciaków po polach i lasach
oraz ich grę w chowanego, albo opisy promieni słońca wdzierających się przez
okna lub przezierających przez gałęzie drzew, a konkretnie wiązów. Akcja utworu
rozkręca się bardzo powoli. Pierwsze
300 str. ująłbym w ten sposób: to nieustanna walka z powiekami, aby (obie) pozostały
w górze, oraz niezliczone naciski na naszą uwagę, by chociaż czasem zerknęła na
karty książki. Prawdą jest, że otrzymujemy niezwykle rzetelne i dokładne charakterystyki
tak samego miasteczka, jak i konkretnych ulic czy domów – szkoda tylko, że słów
nie uzupełnia forma graficzna w postaci mapki Elm Haven i okolic. Poza tym
Simmons niejednokrotnie poświęca nawet kilka stron na opis mało znaczącej
z
punktu widzenia fabuły kwestii, a to już wada.
Powoli
ujawni się nie tyle groza, ile proza życia zagnieżdżona równomiernie pośród domów
młodych bohaterów, pod postacią choroby, nałogu, niewierności małżeńskiej itp.
Innymi słowy, sporo wątków obyczajowych. W książce nie mogło też zabraknąć
akcentów inicjacji: podobały mi się, naładowane po brzegi emocjami i
niepewnością, sceny dotyczące pierwszych fascynacji chłopców płcią piękną oraz
związane z tym miłosne rozterki. Niestety łatwo domyślić się, kto stoi za wspomnianą
wyżej tajemnicą miasteczka. Simmons nawet nie próbuje niczego gmatwać, nie
wspominając już o zastawianiu na czytelnika fabularnych pułapek.
Wśród
tej wszechobecnej sielanki, wiejskich uroków okolic Elm Haven, autor wprowadza może
2-3 niedługie sceny budzące rzeczywisty niepokój i będące rysą na młodzieńczej
idylli malutkiego miasteczka. To tak, jakbyś leżąc na plaży i grillując się na
słońcu, nagle poczuł obecność bzyczącej nad uchem osy. Owad wprawdzie po chwili
odlatuje, by ponownie wprowadzić cię w stan letargu, ale wkrótce znów przypomni
o swoim niepożądanym jestestwie – właśnie tak czułem się przez niezliczoną
ilość stron z pierwszej połowy „Letniej nocy”.
Simmons
co prawda potrafi wzbudzić niepokój w biały, upalny dzień, ale tego „dobrego”
jest niestety zbyt mało, ledwo co zbudowane napięcie psuje obszernymi opisami
albo wątkami kronikarskimi Elm Haven. I tak przez wiele stron, aż do kolejnego
naparstka prawdziwej grozy. Jeśli chodzi o konwencję typowego horroru, zdecydowanie
najlepiej prezentują się sceny z Trupowozem. Ciekawe wypada też portret książkowej
szkoły jako posępnego, nieprzeniknionego, ciemnego, szarego gmaszyska, które
dla większości młodych ludzi i tak stanowi ośrodek represji i nakazów, swoisty aparat
stręczycielstwa małych jednostek. Simmons przypisuje temu miejscu dodatkową
funkcję, czyniąc z niego źródło najczystszego zła. Wizyty w szkole (w czasie
wakacji), zwłaszcza w piwnicy, wypadają okazale, natomiast im wyższe piętra
budynku się zgłębia, tym jakość horroru podupada. Robi się mało oryginalnie i
sztampowo. A to naprawdę razi, tak samo zresztą, jak permanentna
niewiarygodność co do możliwości i zachować młodych bohaterów…
Słów kilka o 11-latkach:
Często,
gdy w książkach pojawią się młodzi bohaterowie, odgrywający w dodatku istotną fabularnie
rolę, z pewnymi obawami zwracam uwagę, czy ich zachowania, myśli, wiedza i
umiejętności są adekwatne do wieku; czy dany autor tym razem nie przesadził i
nie uczynił z nich postaci nad wyraz rozwiniętych (fizycznie czy psychicznie),
a przez to nie tworząc bytów odstręczających swoją sztucznością. Wiarygodność
stanowi dla mnie kluczowy aspekt książki, który może zaważyć na jej ogólnym
odbiorze. Zadajcie sobie przed lekturą pytanie o granice możliwości fizycznych
oraz psychicznych 11-letniego dziecka. Jaki może być realny potencjał takiego
młodziana. Zróbcie to, nalegam, bo
jestem przekonany, że autor nawet przez moment o tym nie pomyślał, czego
„owoce” poniżej:
11-latek
siedzący w skupieniu i analizujący XV-wieczne księgi Piusa II? Dostępne tylko
tutaj!
O
11-letnim „super-chłopcu”: „Nareszcie
uporał się z naprawą sześciorzędowego kultywatora”. Jasna sprawa, co to dla
takiego smarka.
„Super”
11-latek, który o niczym tak nie marzy, jak o odwiedzeniu największych bibliotek
w kraju. „Super-chłopak” łamie szyfry w
5 minut! „Znał nie tylko łacinę, ale
nawet trochę greki.”
Czasy,
gdy mimo wakacji 11-latek niemal codziennie musiał pomagać przy malowaniu domu,
koszeniu trawy bez żadnych protestów, traktując to jak świętą powinność? „Pożegnał się z księdzem, wskoczył na rower
i co sił w nogach popedałował do domu, żeby jak najszybciej ostrzyc trawnik i
uporać się z pozostałymi obowiązkami”. A jakby było dziś? Albo jeszcze
lepsze: „Tata skosił trawnik, kiedy byłem
chory i poczułem coś w rodzaju wyrzutów sumienia”. Całe szczęście, że malec
nie zna się jeszcze na pojęciu i rodzajach wyrzutów sumienia. Uff, ulżyło mi.
11-latek
prowadzi auto z prędkością 120 k/h? Normalka w Elm Haven. Ba, te smyki poprowadzą
każde auto: duże, małe, średnie.
Lingwistyczny
popis 11-latka: „Gospodarz uśmiechnął się
protekcjonalnie. Dale znał to słowo i uważał, że doskonale pasowało do tej
sytuacji”.
Dochodzi
tu też do scen, do których wykonania nawet dorośli potrzebowaliby kaskadera. Jest
też broń, samochody, przemoc, alkohol (choć niewiele), początki inicjacji (ok, to
Ameryka, tam dojrzewa się szybciej), wspinanie się bez zabezpieczeń, skoki z
wysokości – słowem, czego dusza zapragnie. Zachowania tychże dzieci są
zwyczajnie nierealne, a tym samym
przeze mnie nieakceptowalne.
Natomiast
od połowy książki autor, jak gdyby wybudził się ze śpiączki i nie chcąc do
końca przespać swojego dzieła, postanawia, że trup będzie padał jeden po
drugim. A co tam, zaczynamy z grubiej rury. Ponadto w swoim horrorze Simmons stawia
głównie na element obrzydzenia. Pisarz ucieka się do
odwiecznych dziecięcych lęków, wykorzystując mocno już wyeksploatowane miejsca
i formy zła, jak łóżko, szafa, piwnica etc. Warte uwagi jest jednak to, że zło nie
znika, gdy tylko odwrócisz na chwilę głowę, tylko dalej tam stoi, nie boi się,
a nawet gotowe jest zaatakować – Trupowóz najlepszym przykładem.
Tymczasem
końcowe sceny, oceniając z punktu widzenia całości, można nazwać wręcz
spektakularnymi. Przeprowadzono je w miarę logiczne, a do tego zostały zgrabnie
i plastycznie opisane. Wreszcie można mówić o jakiejś dynamicznej akcji, a
nawet sensacyjnym sznycie, którego nie powstydziłby się pewnie sam Alistair
MacLean. Nareszcie te kilkadziesiąt ostatnich stron można uznać za spójne i
wciągające, i w końcu można za coś autora pochwalić. Ale chyba nikt nie będzie
czekał blisko 600 str. żeby zasmakować zwyżki formy Simmonsa - zwyczajnie się nie
opłaca.
Podsumowanie.
Jednym z głównych zarzutów wobec twórczości Simmona jest zbytnia rozwlekłość
jego dzieł. Nie inaczej wygląda sprawa z „Letnią nocą”. Miałem wrażenie, jakby
tworzeniu książki towarzyszyło motto „im więcej stron, tym bliżej arcydzieła”.
Nie ilość, a jakość, panie Simmons. Patrz: Bradbury.
„Letnia
noc” jest obszernymi fragmentami przegadana, irytująca i nużąca. Skład książki
przedstawia się następująco: 60% powieści obyczajowej, 20% horroru klasy B, 20%
porządnej grozy. Simmons jest kojarzony głównie z sf i może dlatego nie ujęła
mnie (momentami ordynarna) groza, jaką zaproponował w „Letniej nocy”. Dodajmy
do tego niesamowite, a tym samym niewiarygodne możliwości jedenastolatków i
otrzymamy coś, nad czym nie da się przejść do porządku dziennego.
To
ciężkostrawny moloch, który wymaga od czytelnika ogromnej cierpliwości.
Podziwiam wszystkich, którzy dobrnęli do końca. Podziwiam również siebie. Mogę
podziękować w tym miejscu autorowi za istotny wkład w zahartowanie mojego
charakteru.
W
tym segmencie o niebo lepiej wypadają „Chłopięce lata” McCammona (recenzja już
niedługo). A „Letnia noc” jest chyba tylko dla tych, którzy szukają bardzo powolnej,
nostalgicznej podróży w zabawowy świat dziecięcej przyjaźni i wyobrażeń. Dla
kogoś atrakcyjne mogę okazać się także wątki obyczajowe albo po prostu
prowincjonalna małomiasteczkowość. Na pewno nie dla tych, którzy poszukują ciekawego,
niebanalnego horroru. Jeśli już koniecznie chcecie po nią sięgnąć, najlepszy do
tego będzie okres letni. Osobiście przekreślam nie samego autora, ale tę
konkretną książkę. Do Simmonsa na pewno jeszcze wrócę.
Ocena: 4/10
PS.
W kolejnych tygodniach pojawią się recenzje książek o zbliżonej fabule, jednak,
zapewniam Was, o wiele lepszych niż „Letnia noc”. Bradbury i McCammon
już czekają na swoją kolej!
> > > Recenzja: Ray Bradbury „Jakiś potwór tu nadchodzi”
> > > Recenzja: Ray Bradbury „Jakiś potwór tu nadchodzi”
Okładka:
http://esensja.pl/esensjopedia/obiekt.html?rodzaj_obiektu=2&idobiektu=69
Wygląda na fajną książkę. :)
OdpowiedzUsuńhttps://pokazswepiekno.blogspot.com/
Szkoda, że książka nie robi wielkiego wrażenia, chętnie przeniosłabym się w małomiasteczkowy klimat, jeszcze lata sześćdziesiąte, a tak pozostaje zawiesić ją na liście czytelniczej do odwołania.
OdpowiedzUsuńBookendorfina
Izabelo, nie ma powodów do zmartwień, ponieważ są inne zbieżne fabularnie i znacznie lepsze od tego tyuły, które w kolejnych tygodniach będę polecał. Sam jestem miłośnikiem małomiasteczkowości w literaturze i na pewno nie zabraknie u mnie świetnych ksiązek poruszających ten właśnie wątek. Zachęcam do zaglądania ;)
UsuńPewnie, że będę zaglądać, uwielbiam podchwytywać czytelnicze inspiracje, dowiadywać się czegoś o książkach, które niekoniecznie zwróciłyby wcześniej moją uwagę. :)
UsuńZ mojego doświadczenia wynika, że Dan Simmons lepiej sobie radzi w klimatach science-fiction. "Hyperion" to jedna z najlepszych powieści z tego gatunku, a i "Olimp" zrobił na mnie spore wrażenie. Z kolei "Trupia otucha" zwyczajnie mnie wynudziła.
OdpowiedzUsuńPożeracz
Dokładnie tak. Starałem się pokazać, że myślę tak samo. 'Letnia noc" też by Cie wynudziła : ) Bo nie wszystko, co napisał Simmons jest dobre i wciągające. Tak, jak pisałem - w tej kategorii (fabularnej) polecam Bradbury'ego i McCammona. Nie wiem, czy znasz?
Usuń