Z
cyklu:
Warto
znać. Przyjemnie czytać.
Ray
BRADBURY
O
zdarzeniach, które jednym tchnieniem na zawsze zmieniają nasze życie, słyszymy
najczęściej w kontekście filmów bądź książek. Jak dowodzi przypadek
Bradbury’ego, występują one również na co dzień. W dzieciństwie pisarza doszło
do niesamowitego spotkania, poprzedzonego… śmiercią. Otóż gdyby nie pogrzeb
wujka, z którego wracał tej pamiętnej, wrześniowej soboty, młody chłopiec
pewnie nie dostrzegłby rozłożonego nad jeziorem Michigan wesołego miasteczka, a
w nim m.in. namiotu, gdzie występy dawał magik Mr. Electrico. „Pan Electrico był fantastycznym twórcą
cudów.” – wspomina po latach Bradbury. Młodzieniec oglądał popisy
iluzjonisty, a podczas jednego z nich, Mr. Electrico „dotarł do mnie, wskazał mieczem na moją głowę i dotknął mojego czoła.
[…] Wtedy krzyknął do mnie: "Żyj wiecznie!". To zdarzenie
zainspirowało Bradbury’ego do pozostania pisarzem. Ponadto zaintrygowało go
wówczas pojęcie życia wiecznego. Odtąd zaczął pisać…*
[Dziękuję ci, Magiku, żeś
go wtedy tym mieczem smyrgnął!]
Ray Bradbury |
Zanim przejdę do tej konkretnej książki,
chciałbym odwołać się do artykułu R. Ziębińskiego pt. „Ray Bradbury - człowiek biblioteka”, gdzie wyczytamy m.in., że „Ray Bradbury to jeden z najwybitniejszych
współczesnych pisarzy amerykańskich, który wciąż czeka w Polsce na odkrycie.”,
zaś inny fragment donosi, iż „tytuły
takie jak «Kroniki marsjańskie», «Słoneczne wino» czy «Ilustrowany człowiek»
znajdują się na listach lektur szkolnych w każdym anglojęzycznym kraju. I nie
tylko – powieści i opowiadania Bradbury’ego otoczone są kultem we Francji,
Niemczech, a nawet w Rosji. Tylko Polska zdaje się być nieczuła na twórczość
tego pisarza”. Wszystko to prawda, smutna prawda, bo mimo
że artykuł ten pochodzi sprzed 8 lat (w międzyczasie autor zmarł), nadal mocno
zastanawiam się, czy coś zmieniło się (na korzyść) w tej materii. Czy oprócz
niezwykle popularnego zarówno wśród wytrawnych odbiorców literatury, jak i
niedzielnych czytelników, „451°
Fahrenheita”, jakieś inne dzieło Amerykanina zadomowiło się w polskiej
świadomości? Śmiem wątpić.
Recenzując
kolejnego dzieła Bradbury’ego, spróbuję to zmienić. Pora na gwóźdź programu…
„Po pierwsze, był październik,
wyjątkowy miesiąc w życiu każdego chłopca.” Dla dwójki
trzynastoletnich przyjaciół, Jima i Willa, z pewnością taki będzie. Przeżyją
‘przyspieszone Halloween’, gdy do ich miasteczka zawita pewien lunapark,
wzbudzając oczywistą, młodzieńczą ekscytację. Ale nie tylko. Podejrzany jest
zarówno sam czas pojawienia się wesołego miasteczka (październik), jak i charakterystyka
jego osobliwej trupy. Rodzinnemu miastu nastolatków zagrożą siły zewnętrzne, a
z pomocą w walce ze złem przyjdzie im ojciec Willa.
Natrafiamy
w książce na jakże kontrastowy duet chłopców, a z drugiej strony duet, który
potrafił wytworzyć wewnętrzną, niepowtarzalną więź. „Will biegnie dla samej przyjemności biegu, Jim – ponieważ coś na niego
czeka. A jednak, o dziwo, biegną razem, obok siebie.” Spokój i dobroć Willa
uzupełnia się z częstym nieposłuszeństwem i pragnieniem nowych przygód Jima.
Miejscem
akcji, podobnie jak w „Słonecznym winie”,
jest fikcyjne miasteczko Green Town, odpowiednik rodzinnego miasta pisarza – Waukegan.
Oba dzieła łączy coś jeszcze – niewątpliwa fabularna zbieżność, różniąca się
jedynie w końcowych akcentach i odcieniach barw. „Jakiś potwór tu nadchodzi” jest o wiele mroczniejszy.
Za
mną 2 z 3 głośnych tytułów o nastolatkach, którzy muszą stawić czoło złu, które
pojawia się w ich mieście. Pierwszą na rozkład wziąłem „Letnią noc” Simmonsa,
teraz Bradbury, a na koniec „Chłopięce lata” McCammona, które – mam nadzieję – zaprezentują
się najlepiej z tego grona. „Letnia noc” okazała się bardzo długa i summa
summarum rozczarowująca, nieautentyczna, natomiast dzieło Bradbury’ego jest trzykrotnie
krótsze i co najmniej dwukrotnie lepsze!
Książka
Bradbury’ego, której tytuł zaczerpnął z szekspirowskiego „Makbeta”, a
konkretnie z wersetów: „Palec mię
świerzbi, to dowodzi, że jakiś potwór tu nadchodzi”, to powieść mocno symboliczna. Można
interpretować ją jako alegorię walki dobrem ze złem, gdzie mieszkańcy Green
Town (Jim, Will i jego ojciec) stoją na straży moralności, a całe wesołe
miasteczko wraz z załogą stanowi źródło grzechu i pokus. Idąc dalej, Bradbury
znajduje przeciwwagę dla egocentrycznych pragnień, stanowiących fundament
ludzkiej złości i zgryzoty, w postaci pogoni za codziennymi – i małymi -
radościami życia, nieskrępowanego entuzjazmu, przyjemności z towarzystwa
bliskich czy wreszcie akceptacji własnych win i słabości. Jak to często bywa w
tego typu książkach, nie mogło zabraknąć akcentów inicjacyjnych. Will i Jim,
dzięki nowemu, kuszącemu tworowi na obrzeżach swojego domu, przechodzą
przyspieszony kurs dojrzewania, zwłaszcza w kontekście emocji. Po raz pierwszy
spotykają się ze złem w czystej postaci. Wracając do alegorycznej fabuły,
widzimy, że przeciwnik naszych bohaterów chowa się pod atrakcyjną przykrywką;
to przecież wesołe miasteczko(!) – źródło beztroskich zabaw; aby oddać się
przyjemności, wystarczy tu przyjść i wybrać jedną z wielu atrakcji. W obliczu
takiego nęcącego blasku łatwo zapomnieć o obowiązkach, wyrzutach sumienia czy
prawdziwych uczuciach. Wraz z pojawieniem się lunaparku, wrota hedonizmu otwierają
się na wyciągnięcie ręki – wspaniała, dostępna znienacka odmiana, kosztem
zagubienia właściwego sensu życia, istoty człowieczeństwa zbudowanego nie na
chwilowym materializmie a na wartościach. Z dwójki przyjaciół to Jim jest
bardziej podatny na kuszenia antagonistów, zaś Will będzie musiał
przedefiniować swoją relację z ojcem, kluczową dla losów tej batalii.
Przy
okazji dowiemy się, że „kobiety to żyjące
zegary”, a karuzelę Bradbury opisuje tak:
”Spojrzeli na karuzelę, drzemiącą spokojnie pośród suchego szelestu liści i ryku wiatru w gałęziach dębów. Jej koniki, kozły, antylopy, zebry, przeszyte wzdłuż kręgosłupów mosiężnymi oszczepami, wisiały na swych miejscach stężałe, błagając o litość oczami koloru strachu, domagając się pomsty zębami barwy grozy. […] Jim przeskoczył przez rozkołysany łańcuch i znalazł się na głównej płycie karuzeli, gładkiej powierzchni, rozległej niczym księżyc, zamkniętej kręgiem oszalałych, na zawsze zaklętych istot.”
To
ewidentnie dzieło z kategorii: autor miał wizję, i tę swoją niepowtarzalną
pisarską indywidualność przelał na papier. Z tym że, ku mojemu lekkiemu
zdziwieniu, jest ona mocno poetycka, a sądziłem, że będzie bardziej wprost. I
jak to w życiu zazwyczaj bywa, nie wszystkie elementy zagrały na równie
wysokich tonach.
Krawężnik zbyt wysoki.
Bradbury
do opisu świata oraz emocji bohaterów wykorzystał dużą dawkę abstrakcji i
niejednoznaczności. Te zbitki niecodziennych, chciałoby się powiedzieć trudnych
słów, wymagają od czytelnika koncentracji, gdyż cała książka została usłana
takimi właśnie „literackimi bagnami”, które zamiast planowanego długiego kroku,
każą ci zrobić dwa lub trzy; w każdym razie wyraźnie spowalniają, sprawiając
wrażenie, że to stosunkowo niedługie dzieło jest znacznie obszerniejsze.
Bradbury
ma styl, wyobraźnię i oryginalność. Jednak najłatwiej doszukać się u niego
mankamentów w zakresie wznoszenia fabuły. Tak jak potknął się o zbyt wysoki fabularny krawężnik w zakończeniu „451°
Fahrenheita”, tak potyka się i tu, kilkakrotnie. Książkę tę napisano dla kilku
bohaterów – nie dla świata przedstawionego, nawet nie dla dialogów – bo tylko
3, może 4, należycie uwypuklone postacie odgrywają znaczącą rolę w tej
historii. Po co więc było tworzyć całą galerię typów spod ciemnej gwiazdy,
skoro nie odciskają zupełnie żadnego piętna, po co w ogóle ta fatyga autora z
wymienianiem ich z nazwiska? Kontynuując wątek, dodam, że zabrakło mi większej
ilości bohaterów z miasteczka, tych pełnokrwistych, dających impuls fabule i
wreszcie zabrakło mi samego miasteczka(!). Green Town zupełnie pominięto, nawet
trudno mówić, iż było tłem. Wiem, że to relatywnie cienka książka, w której nie
upchnie się wszystkiego, ale skoro ci nieliczni bohaterowie tak dobrze wypadli,
dlaczego autor nie poszedł tropem swych postaci, dlaczego nie powołał do życia
małomiasteczkowości? „Jakiś potwór tu nadchodzi” cierpi niestety na syndrom postrzępionej
fabuły.
Z górki, czyli powab
A
jednak nie jest tak źle! Dzięki swoim wysokim umiejętnościom Bradbury
rekompensuje nam z nawiązką wszelkie mankamenty, dbając o to, by efekt końcowy był
tak dobry! Jego proza jest melodyczna i hipnotyczna, w pełni angażująca zmysły
i emocje. To książka, która raz otworzona, sprawi, że prawdziwy
świat zanika. To po
trosze fantastyka i horror, tworzące udaną mieszankę gatunkową.
Powiem
wam, dlaczego „Jakiś potwór tu nadchodzi” jest wart uwagi. W przeciwieństwie do opasłego i przegadanego dzieła
Simmonsa, na tych niewielu stronach Bradbury zawiera
to, co istotne, żeby wywrzeć na czytelniku odpowiednie wrażenie. Może jest lekko
sentymentalnie, ale za to z uniwersalnym przesłaniem dla każdego. To ostatnie
dzieło, o którym śmiałbym napisać: „przebrzmiałe”, bo nie posiada ani jednego
siwego włosa! Mowa o wdzięcznej, dojrzałej i alegorycznej historii, w którą
Bradbury dodatkowo wstrzyknął wiele uroku oraz niekwestionowane prawdy co do
naszych życiowych postaw. Zakończenie, mimo iż w pewnym (ogólnym) zarysie
przewidywalne, to jednak nie można odmówić pisarzowi tego, że nie dodał w nim czegoś
od siebie. Za to duże brawa.
Swoje
„gwiazdki” przyznaję za bardzo udane kreacje (nielicznych wprawdzie) bohaterów;
za niesamowite, ujmujące rozmowy ojca z synem; za potęgę śmiechu; za scenę
rozkładania się lunaparku; za autentyczność oraz siłę więzi młodych protagonistów,
mimo znaczących różnic charakteru; za to, jak z początkowo trzeciorzędnej
postaci ojca uczynił ją autor na końcu kimś w pełni pierwszoplanowym, kimś, o
kim w głównej mierze będziemy myśleć po zamknięciu lektury.
„Czy przyjaźń trwa wiecznie? Czy
w miarę upływu lat dodaje się, tworząc ciepłą, okrągłą, przyjemną sumkę?”
- warto przeczytać, aby poznać odpowiedź.
Za
mało?! Bradbury’ego się pamięta, rozpoznaje, choć czasem potknie się o
fabularny krawężnik, tak jak tu, to w praktycznie każdym jego dziele, które
czytałem, były momenty, gdzie towarzyszyło mi wrażenie muskania firmamentu
opuszkami palców.
To
nie jest kolejna książka dla małych albo dużych chłopców ekscytujących się
potworami, na których widok żeńska część patrzy co najwyżej z politowaniem.
Nie! To utwór odpowiedni dla obu płci. Dla starszych i młodszych. Nie
postrzegajmy go stereotypowo. Bo czy semantyczna magia może być sztampowa? Bo czy
potęga uczuć, chwyconych u samego źródła, nie burzy murów?
Pamiętajmy
wreszcie o tym, że „zło ma tylko tyle
mocy, ile sami mu jej dajemy”.
PS.
Odnajdziemy tu mnóstwo zniewalających, pozytywnych i motywujących fragmentów, które sobie
skrzętnie wynotowałem, a teraz podzielę się jednym, który urzeka do granic
możliwości:
„była piękna jak dzisiejszy poranek i świeża jak jutrzejsze kwiaty, urocza niczym każde dziewczę, pochwycone wzrokiem mężczyzny i uwięzione na jeden doskonały moment pod jego powiekami.”> > > Recenzja: Dan Simmons „Letnia noc”
Ray
Bradbury, Jakiś potwór tu nadchodzi (Something Wicked this Way Comes); Przeł. Paulina
Braiter-Ziemkiewicz. Kraków: vis-a-vis/Etiuda, 2009.
* http://www.raybradbury.com/inhiswords02.html
Okładka: http://lubimyczytac.pl/ksiazka/58252/jakis-potwor-tu-nadchodzi
http://www.openculture.com/2014/05/ray-bradbury-on-zen-and-the-art-of-writing-1973.html
Okładka: http://lubimyczytac.pl/ksiazka/58252/jakis-potwor-tu-nadchodzi
http://www.openculture.com/2014/05/ray-bradbury-on-zen-and-the-art-of-writing-1973.html
Świetna recenzja ! Z chęcią przeczytam książkę :)
OdpowiedzUsuńDziękuję i zachęcam! :)
UsuńRecenzja swietna, jednak gdybym widziała książkę w księgarni ominłęabym szerokim łukiem. Okładka nie zachwyca.
OdpowiedzUsuńFakt, zapewne każde z nas widziało w swoim życiu okazalsze okładkowe grafiki, ale najważniejsza jest zawartość, a ta robi wrażenie, zarówno swoim stylem, jak i przekazem ;)
UsuńPo pierwsze i najważniejsze - jak udało Ci się zdobyć tę książkę?!
OdpowiedzUsuńBradbury to, jak sam zauważyłeś, autor niedoceniony i właściwie nieznany w naszym kraju. A szkoda, wielka szkoda, bo ma w sobie coś zachwycającego. Czytałam "451° Fahrenheita" lata temu i byłam oczarowana. A niedawno udało mi się zdobyć "Kroniki marsjańskie", które przebiły tę pierwszą. Ponoć MAG ma wznawiać Bradbury'ego, ale czy w następnym roku, czy jeszcze dalej, nie wiadomo.
I dziękuję za przypomnienie o "Chłopięcych latach" - chciałam przeczytać tę powieść, ale tytuł zupełnie wypadł mi z głowy :).
Nie czytałem jej teraz, ale jakiś czas temu. Poratowała mnie któraś z bibliotek, jak to zazwyczaj w takich przypadkach :) Ale nie martw się, dosłownie kilka dni temu widziałem u znajomych pochłaniaczy literatury właśnie tę zdobytą z antykwariatu :)
UsuńU mnie też "Kroniki marsjańskie" przebiły wszystko, choć zaznaczam, że przede mną wciąż "Słoneczne wino" :)
Tak, MAG ogłaszał już dość dawno temu zakup OGROMNEJ porcji praw do publikacji, w tym Bradbury'ego, ale ich terminy, uważam, są nie do spełnienia. Tyle książek w tak krótkim czasie..jeśli cokolwiek jego pojawi się w 2018, będzie to cud, no ale może uprawiam tu czarnowidztwo, zobaczymy : )
Recenzja "Chłopięcych lat" pojawi się u mnie za tydzień, najpóźniej za dwa - zapraszam! :)
Pierwsze co pomyślałam, to że okładka jest dość upiorna i w sumie chyba o to chodziło. Przeczytałabym, ale nie lubię się bać ;)
OdpowiedzUsuńBradbury to literacka legenda, ale - wstyd się przyznać - jeszcze go nie czytałam. "Fahrenheit 451" to książka, na którą od dawna poluję, ale polskie wydanie jest nie do zdobycia. Od jakiegoś czasu zastanawiam się czy nie powalczyć z oryginałem ;) Tak jak piszesz, to trochę przygnębiające, że autor jest kojarzony tylko z tym jednym tytułem i reszta jego prozy jest u nas ignorowana. "Jakiś potwór..." gdzieś mi się wcześniej obił o uszy, a jest to tytuł, który ma w sobie coś, co zapada w pamięć. Będę poszukiwać, może uda się przeczytać w nadchodzącym roku ;)
OdpowiedzUsuńP.S. Kiedy Capote na blogu?
UsuńTytuł, uważam, może być właśnie mylący; sugerować jakiś sztampowy, jednowymiarowy horror, a jest wręcz przeciwnie. To opowieść o uniwersalnych prawdach, o podejściu do życia opartego na prostocie i szczerości, o sile uczuć (nie mylić z romansem) itd. To, podobno, pierwszy literacki pierwowzór motywu "evil carnival", z którego potem czerpali inni, z Kingiem na czele.
Wybór Należy od Ciebie, ale nie zapominaj choćby o świetnym "Człowieku ilustrowanym" - może to byłaby dla Ciebie odpowiednia opcja, bo Bradbury to może nawet większy specjalista od krótkich form niż tych długich.
Przy takich autorach, jak On, coraz mocniej wpadam w pułapkę perfekcjonizmu, choć obiecałem sobie, że tym razem MUSI być lekko napisane :) Na jutro nie zdążę, tak że serdecznie zapraszam na 14 lub 15.10 :)
Niesamowita historia związana z tym, dlaczego został pisarzem. :) Dosłownie magiczna. :D 451° Fahrenheita od dawna chcę przeczytać, ale jest trudno dostępne. :/ I masz rację - ten pisarz jest u nas bardzo mało znany, ja kojarzę właśnie tylko 451° Fahrenheita.
OdpowiedzUsuńBardzo dobry artykuł!
Całe szczęście, że doszło w życiu małego Raya do takiej sceny! :)
UsuńFahrenheit być może jest trudno dostępny, ale ja bym się tym aż tak nie przejmował. Znam książkę, ale uważam, że są inne, lepsze. Naprawdę wybór jest duży: "Człowiek ilustrowany", "Kroniki marsjańskie", "Słoneczne wino" czy właśnie ta ksiażka.
To, że coś jest popularne, wcale nie świadczy o jego najwyższej jakości.
Dzięki ;)
Świetna recenzja, a książka wydaje się rewelacyjna. :) Chyba mam słabość do czytania o przyjaźni między chłopcami (zresztą między dorosłymi mężczyznami też), ale do motywu walki dobra ze złem oraz inicjacji to już szczególnie. Mimo postrzępionej fabuły i niewielkiej ilości miejsca poświęconej kilku bohaterom, i tak powieść wydaje się niezwykle ciekawa. I bardzo się cieszę, że podzieliłeś się tym fragmentem. Jest piękny - nawet dwa razy go czytałam. :) (Dodaj go na Lubimy czytać jako cytat, chętnie polubię, aby o nim nie zapomnieć, taki jest ładny :)).
OdpowiedzUsuńCzuję, że akurat ta literacka groza Cię nie zawiedzie i z pewnością znajdziesz tu coś dla siebie, bo trudno przejść obojętnie obok prozy Bradbury'ego. Wielu późniejszych wielkich (McCammon czy King) właśnie na nim się wzorowało. Wracając do książki, tu nawet nie chodzi o samych bohaterów, to jeszcze zniosę, ale najbardziej doskwieraŁ mi brak wyczuwalnej obecności Green Town na kartach książki - lubię, jak miasteczko też ma coś do wtrącenia :)
UsuńJa go czytam za każdym razem, gdy go widzę! :D
Też się bardzo cieszę, że ten magik naznaczył Bradbury'ego mieczem. Tej książki jeszcze nie czytałem, ale na pewno z czasem po nią sięgnę. "Kroniki marsjańskie" to jedna z najlepszych książek, jakie dane mi było czytać.
OdpowiedzUsuńCała twórczość Bradbury'ego jest dla mnie niezwykle frapująca i przyciągająca! Co z tego, że nie wszystko (kompozycyjnie) mu wychodzi, skoro jego metafory, jego styl oraz przekaz płynący z książek pamięta się jeszcze długo po odłożeniu danej historii. Twoje ostatnie zdanie bardzo mnie cieszy i automatycznie uruchamia multum wspomnień z tego najlepszego zbioru opowiadań, jaki dotychczas trafił w moje ręce. :)
Usuń