Tłumaczenie: Sławomir Kędzierski |
Dr
David Hunter powraca po 6 latach w thrillerze medycznym pt. „Niespokojni zmarli”.
Następca „Wołania grobu” pojawił się na horyzoncie, przynajmniej dla mnie, zupełnie
nagle i nieoczekiwanie. Po pierwsze dlatego, iż w międzyczasie ujrzały światło
dzienne dwa inne, niezwiązane z cyklem, tytuły, tj. „Rany kamieni” – wybitnie nieudany,
najgorszy twór pisarza, który (o zgrozo) przeczytałem – oraz „Zimne ognie”, od poznania
których odstraszyły mnie skutecznie napływające zewsząd nieprzychylne opinie.
Po drugie regularnie obniżający się poziom twórczości Becketta, który wprawdzie
zaczął rewelacyjnie od „Chemii śmierci” i „Zapisane w kościach”, następnie resztkami
artystycznego polotu wykreował wciąż bardzo dobre „Szepty zmarłych”, ale już od
2011 r. i „Wołania grobu” owoce pracy twórczej zaczęły się wyraźnie nadpsuwać,
czego dobitnym przykładem są wspomniane „Rany kamieni”. Powiem szczerze, że
skreśliłem już serię z antropologiem sądowym w roli głównej: raz, że minęło tyle
lat, dwa, nic nie wskazywało, iż Hunter wróci. Stąd też na fali zaskoczenia
nowym tomem, niedawno obchodzonych urodzin oraz wciąż żywego sentymentu do
początkowych dzieł Becketta, sprawiłem sobie tę oto książkę.
Wszystkie
dotychczasowe (4) części cyklu posiadam w domowej biblioteczce, wszystkie od
Wydawnictwa Amber. Nietrudno zauważyć, że „Niespokojni zmarli” już „fizycznie”
są nieco odrębni od swych kolegów sprzed lat. Po pierwsze, „transfer” do „Czarnej
Owcy”, czyli awans na wydawniczej drabinie. Po drugie, objętość – pół
tysiąca stron! – która nijak ma się do poprzedników pisanych niemal pod
linijkę: 300-350 str. każde. To wydawnictwo może jest lekkie podczas lektury,
ale z drugiej strony wątłe – zupełnie inne niż zwarte i kompaktowe AMBER-owskie
publikacje.
Beckett umiejscawia akcje swoich powieści tylko tam, gdzie sam
miał okazję przebywać. W tym przypadku pisarz zabiera nas na angielską
prowincję, do hrabstwa Essex, niedaleko Chelmsford: „Na wybrzeżu wyspy Mersea znalezione zostają zwłoki w stanie głębokiego
rozkładu. Miejscowa policja prosi Huntera o pomoc przy ich wydobyciu i
identyfikacji. Śledczy podejrzewają, że to ciało Leo Villiersa, syna wpływowej
miejscowej rodziny, który zaginął wiele miesięcy temu. Istnieją przypuszczenia,
że miał romans z mężatką, Emmą Derby, pozbył się kochanki i popełnił
samobójstwo.” To
właśnie wokół postaci Leo i Emmy zogniskowane będzie śledztwo. Odnalezione
zwłoki prowadzą do szeregu zdarzeń sprzed wielu miesięcy. Widać, że woda miała
już dość ludzkich tajemnic i okrucieństw.
„(…) wydarzenia, które mnie tu sprowadziły, były tylko ostatnimi konsekwencjami zbrodni, której korzenie tkwiły w przeszłości…”Tym razem Beckett zabiera czytelnika w zupełnie nowe środowisko. Witajcie w krainie wszechobecnej wilgoci, usłanej bagnami, mokradłami i błotem, w miejscu nieustannego cyklu odpływów i przypływów, gdzie woda słodka permanentnie miesza się ze słoną, a każda większa ulewa przeobraża strumyki w groźne rwące rzeki, która dla laika spoza okolic stanowią poważne zagrożenie życia i zdrowia. (Jak zwykle w takich sytuacjach przydałaby się mapa, której niestety nie uświadczymy, co moim zdaniem stanowi spore zaniedbanie.) Nieznajomość specyfiki terenu, gapiostwo oraz prześladujący pech dają się mocno we znaki naszemu bohaterowi. Początkowa rola, jaką będzie odgrywał dr Hunter w owej sprawie zaskoczy nie tylko czytelnika, ale i jego samego. Mimo to protagonista nie będzie mógł narzekać na niedostatek wrażeń, biorąc pod uwagę odosobnienie tegoż rejonu.
Wyspa Mersea * |
„Niespokojni
zmarli” to niczym połączenie najlepszego
dzieła Becketta (tak, cenię 2. część, „Zapisane w kościach”, wyżej aniżeli
debiut) z tym najgorszym („Rany kamieni”). Pytanie tylko, co ostatecznie
wypłynie na wierzch?
Tutaj
króluje woda, a „Zapisane w
kościach”, pomimo odciętej od świata wyspy Runy z jej tajemniczymi kurhanami
rodem z „Psa Baskervillów”, to domena innego żywiołu - ognia. I podobnie jak w „Ranach kamieni”, Hunter w 5. tomie
również poznaje pewną osobliwą (i niepełną) rodzinę. Zresztą nie brakuje bezpośrednich
odniesień do obu wcześniejszych tytułów. **[CYTATY NA DOLE]
W
tej powieści woda jest zarówno współtowarzyszem zbrodni - bo ukrywa i
przechowuje jej owoce - jak i świadkiem gorszących scen. Fabuła odkrywana jest stopniowo i powoli. Czytelnik nie doświadczy zwalającej z nóg dozy spektakularności.
Hunter musi zmierzyć się ze środowiskiem wodnym, a to realia zupełnie odmienne od tych, w których się
wyspecjalizował, tj. badania zwłok odnajdywanych na lądzie. Inna sprawa to stworzenia wodne, które nie są dostarczycielami
żadnych pożytecznych dla antropologa informacji, np. co do długości przebywania zwłok pod wodą, w
przeciwieństwie do lądowych padlinożerców albo słynnych po „Chemii śmierci” much
plujek. Dowiemy się, jak zwykle u Becketta, wiele ciekawego zarówno o stopniu rozkładu, jak
i cechach charakterystycznych zwłok będących pod długotrwałym wpływem wody,
tlenu oraz światła. Jak powstaje na zwłokach warstwa tłuszczowosku? Albo na czym polega zastosowany przez Huntera test Kopciuszka? Na tym przykładzie
pokazano, że mimo stopnia zaawansowania medycyny sądowej i technik
wypierających metody bezpośrednie, najprostsze i najstarsze sposoby często
okazują się tymi najlepszymi.
Hunter
jako bohater stracił ikrę już w
przeciętnej 4. części („Wołanie grobu”) sprzed 6 lat. Protagonista stał się miękkim
jak galareta, ckliwym typem, a sam Beckett najwyraźniej zapomina się w
proporcjach dzieła i nadużywa miłosnych rozterek swojej głównej postaci zamiast
koncentrować się na idei świetnego thrillera. Mimo że Hunter bardziej niż o
sprawie, myśli o pewnej miejscowej damie, wszystkie odkrycia i przełomy
dochodzenia i tak padają jego łupem. Doktor jakby pozornie nic nie robiąc, nie
prowadząc oficjalnego śledztwa, zawsze znajduje się tam, gdzie coś się dzieje
albo przyciąga do siebie różne znaleziska. Tak jak pisałem, David jest niemrawy
jak śnięta ryba – raz tylko za sprawą błyskotliwej dedukcji dokonuje znaczącego
odkrycia. Swoją drogą, to, co obrzydliwego
i potwornego skrywała otaczająca okolice woda, może przyprawić o koszmary nocne. Wypada tylko współczuć mieszkającym tam ludziom. Reszta bohaterów absolutnie niczym się nie wyróżnia; tacy, jakich
wielu spotyka się w książkach, zbyt łatwo idzie o nich zapomnieć. Natomiast służby mundurowe cechuje nieudolność – Hunter
nawet podczas zwykłej kolacji albo wieczornego spaceru jakimś trafem wpada w
wir kluczowych wydarzeń, a policja niby
jest, ale zupełnie niczego nie odkrywa, jedynie reaguje (po fakcie) na to, co pada
łupem antropologa.
Kolejny
ściągający powieść na dno element to podciąganie wyjaśnień, byle tylko pasowały
do tego, co Beckett wcześniej napisał, nie zwracając przy tym uwagi na wiarygodność.
Uzasadnienia serwowane przez pisarza momentami wydają się komiczne i naciągane.
Motyw jednych z odkrytych zwłok pasuje nijak do prezentowanej historii, nie
odgrywając żadnej znaczącej roli w fabule. Po co więc jest? Ogółem, spośród
wielu wątków zabójstw i zwłok, tak naprawdę tylko jeden uważam za naprawdę udany
– ten, który korzeniami sięga najdalej wstecz.
Od
poziomu „Zapisane w kościach” czy „Chemii śmierci” 5. część cyklu dzieli stos
zwłok w daleko posuniętym rozkładzie, nie mam co do tego wątpliwości, choć z
drugiej strony książka jest jednak lepsza od skrajnie nieudanych „Ran kamieni”.
Dobre i to. Głównym walorem – pod tym względem nic się nie zmieniło – są sceny antropologa
z samymi zwłokami, ich analizowanie oraz wnioskowanie na podstawie stopnia
rozkładu; epizody w prosektorium to nadal największy atut książki i znak
firmowy całej serii, ale jednak jak na 500 str. ma się wrażenie, że fragmenty
te zostały rzucone w mętną wodę i poza nimi niewiele wartościowego czy
oryginalnego można tu, w tej beckettowskiej zawiesinie, znaleźć. Gdyby
natomiast Beckett wydał publikację poruszającą tylko kwestię zawodu antropologa
sądowego, podniósłbym ochoczo palec prawej ręki i stuknął w „kup teraz” na
jednej z internetowych witryn.
„Na stole prosektoryjnym pozostała upiorna, patykowata postać, przypominająca bardziej anatomiczną karykaturę niż istotę ludzką. Na tym jednak procedura się nie kończyła. Ostrożnie przeciąłem tkankę chrzęstną stawów, stopniowo rozbierając szczątki na części jak tuszkę kurczaka. Oddzielone fragmenty ciała włożyłem do wielkich kotłów ze słabym roztworem detergentu, które ustawiłem w wyciągu laboratoryjnym, aby gotowały się na wolnym ogniu przez całą noc.”
Podsumowując.
Beckett swoimi dwoma pierwszymi częściami cyklu o dr Hunterze wystrzelił niczym
z katapulty, pozostawiając po sobie na długo doskonałe wrażenie. Natomiast piąty
tom być może pozwala na w miarę szybkie i przyjemnie dobrnięcie do 1/3 zawartości
książki, jednak z czasem towarzyszy nam coraz mocniejsze wrażenie osiadania na
mieliźnie. Autor zaczyna się rozdrabniać, pisać rozwlekłe, zapominając o
odpowiednim tempie, a zamiast swoistej sinusoidy wrażeń serwuje jednostajność. W
takiej sytuacji jedyną deskę ratunku stanowi napawanie się scenami badań zwłok w
prosektorium.
Zakończenie
książki jest zwyczajnie rozmyte. To tak, jakby w ekspresie do kawy pomylić się i ustawić zbyt wysoki poziom wody
potrzebnej do jej zaparzenia. Wiadomo, co wtedy wyjdzie. David Hunter jest bezbarwny, przezroczysty, zlewa się w jeden strumień nijakości z resztą tu występujących
i często przerysowanych bohaterów, będących niejednokrotnie tylko atrapami, od
których odbija się fabuła.
Natomiast brawa
za prosektorium, oklaski za wprowadzenie nowego (wodnego) środowiska, za
nastrój epilogu – wymagana znajomość „Zapisane w kościach”, aplauz za część wątków samych morderstw. Na pewno czeka nas kontynuacja! Ale, jak
pokazuje nieubłagany czas, najlepszy okres pracy twórczej Becketta miał miejsce…10
lat temu(!). A „Niespokojni zmarli” nie umywają się do tego, co najlepsze w tej
serii, toną w przeciętności, a gdy czytam opinie innych, że oto mamy do
czynienia z najlepszą pozycją całego cyklu, to czuje, że szybko nabieram wody i
opadam na muliste dno…
Na
koniec wypadałoby spotkać się z Beckettem, uścisnąć sobie dłonie, podziękować
za dwie rewelacyjne i jedną bardzo dobrą część serii z Hunterem, a następnie
rozejść się w pokoju, w przeciwieństwie do tytułowych zmarłych. Wysechł już
doszczętnie mój wodny rezerwuar, opustoszał z wcześniejszego nerwowego
wyglądania kolejnych losów antropologa. Żegnaj, Simonie. Żegnaj, Davidzie.
Ocena: 5,8/10
** „Pogoda nawet nie była jakoś
szczególnie zła, a w porównaniu z atlantyckim sztormem, w jaki dostałem się
kiedyś na Hebrydach Zewnętrznych, był to zaledwie mocniejszy wiatr. Ale Hebrydy
były fortecami składającymi się z klifów i skał, natomiast tutejszy położony
nisko teren łatwo ulegał kaprysom pływów, bezbronny i podatny na zatopienia.”
** „[…]zgodził się pokazać nam
tylko rentgen, a i to przypominało wyciskanie krwi z kamieni.”
Okolice wyspy Mersea * |
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńCzytałam dwie części. Pierwsza fenomenalna, druga przyzwoita, ale mnie nie ujęła. Pewnie z kolejnymi częściami będzie podobnie. Raczej nie sięgnę po książkę, męczę się przy entych kontynuacjach jednego bohatera. No i skoro z zakończeniem nie halo, to podziękuję. Nie chcę się znów rozczarować. ;)
OdpowiedzUsuńhttps://cienwiatru.wordpress.com/
Polecam Ci dwie pierwsze części cyklu: "Chemię śmierci" oraz "Zapisane w kościach". Wraz z kolejnymi tomami widoczny jest wyraźny spadek jakości, może nie odczuwa się tego tak bardzo w "Szeptach zmarłych", ale w następnych już tak. Wielka szkoda, bo Beckett zaczął w świetnym stylu, potem było już tylko gorzej...
OdpowiedzUsuń"Chemię śmierci" znam, "Zapisane w kościach" też i myślę, że tyle mi wystarczy. Jakiś czas temu odkryłam, że ja najzwyczajniej w świecie, nie lubię kryminałów tego typu. Swoją drogą, dlaczego wydanie kolejnej części cyklu zajęło autorowi 6 lat?!
OdpowiedzUsuńNie zaszkodzi, jeśli poznasz też "Szepty zmarłych", gdzie akcja rozgrywa się na tzw. Trupiej Farmie, czyli w Centrum Antropologii Sądowej Uniwersytetu Tennessee w Knoxville. To właśnie to miejsce zainspirowało Becketta do stworzenia cyklu o antropologu sądowym. Odwiedził je w 2002 r. w związku z obowiązkami dziennikarza, a wyszedł stamtąd jako przyszły pisarz.
OdpowiedzUsuńNie zachęcasz zbytnio, ale i tak nie daruje sobie ominięcia książki. Pokochałam Becketta i nawet jeśli ta miłość skończy się rozwodem po tej książce to zaryzykuję ;)
OdpowiedzUsuńZrobiłem tak samo - uwierzyłem, że tym razem będzie lepiej. Nie wyszło. W stosunku do Becketta przyjąłem postawę "zero litości" - głaskanie pisarza w tym momencie tylko pogłębiłoby oferowaną nam twórczą przeciętność, a facet udowodnił wcześniej, parokrotnie zresztą, jak świetnie potrafi pisać. Trzeba wymagać, bo są ku temu podstawy.
OdpowiedzUsuńMam książkę, niebawem będę czytać i jestem niezmiernie ciekawa, jakie na mnie zrobi wrażenie.
OdpowiedzUsuńTo prawda, że Hunter nie ma już tej ikry co kiedyś, ale moim zdaniem ta część była bardzo dobra. Tutaj mamy zupełnie inny rodzaj napięcia i trzymało mnie przez całą książkę. Jestem ciekawa jak potoczy się sprawa z prześladowczynią Davida.
OdpowiedzUsuńJeśli chodzi o "Rany Kamieni" w pełni podzielam Twoje zdanie - dla mnie beznadzieja.