22 kwietnia 2017

Opus magnum nr 1: Warszawskie chłopaki / Leopold Tyrmand "Zły"

*
Z cyklu: 
Miło mi pana poznać…
Leopold
TYRMAND


Osią tej recenzji jest pytanie: Co sprawiło, że ta konkretna książka Tyrmanda okazała się najpoczytniejszym kryminałem napisanym w czasach PRL-u oraz największym sukcesem wydawniczym powojennej prozy polskiej?



**
W wielu ojczyzny zakamarkach,
Przykryte kurzem i paletami,
Świecą się gwiazdy literatury,
Świecą się latami.




Wcześniej tylko słyszałem o Tyrmandzie. Na „Złego” trafiłem a propos przeglądania jakiegoś zestawienia typu Top10, a że akurat miałem wielką ochotę na starszy kryminał, w dodatku polski – tak zaczęła się moja przygoda z twórczością pisarza.  7 stron brudnopisu - tyle uzyskałem przy okazji pisania o tej książce, uprawiając swój myślowy freestyle. Ja już poznałem odpowiedź na postawione wyżej pytania o przyczyny sukcesu „Złego” - mnie przekonywać nie trzeba - pozostaje mi tylko zachęcić Was do lektury, udowodnić wartość utworu. Pytanie dla mnie brzmiało: Jak potencjalnemu czytelnikowi przedstawić tę książkę możliwie zwięźle i obiektywnie, czyli z jedną wadą i mnóstwem zalet? 

Nakreślmy klimat „Złego”. Zarysujmy czas i miejsce akcji. 
„W gigantycznym oddechu budowlanym, jakim wznosiła się pierś Warszawy tych lat, świeżo postawiony gmach, bez tynków i schodów, zaludniany bywał przez użytkowników. To była reguła, wynikająca logicznie ze zdrowego głodu odbudowy.”
Uwaga! Uwaga! Warszawa (lat 50.) w rozkroku: blizny wojny, a więc rumowiska, a jednocześnie, wciąż gorące wspomnienia historycznego gwałtu, zmieszane z oczekiwaniem na nowe, na to, co zastąpi ruiny, a wszystko podszyte obawą o przyszłość. Wielkie spustoszenie: stosy cegieł i hałdy gruzu sformowane przez buldożery; „rozbebeszone posesje i place budowy”, „niskie piwnice, ciągnące się załomami, zatłoczone starym szmelcem i wszelkiego rodzaju śmieciem”, „pusta czerń wąwozów ulicznych z jarzącymi się tu i ówdzie wejściami do pieczar-knajp”, w tle zaś „największy plac Europy” oraz niegotowy jeszcze Pałac Kultury i Nauki.  
Słowem, ruiny skonfrontowane z odbudową, nieustanne wędrówki po zgliszczach i gruzach albo wspinaczki po resztkach kamienic, do mrocznych kryjówek, gdzie kryją się… No właśnie, kto?!
„Były to lata, gdy przed społecznością dźwigającej się z ruin Warszawy stanął groźny problem chuligaństwa. Problem ten rozrastał się do rozmiarów choroby społecznej, prawdziwej klęski, z każdym rokiem przybierał na masowości.”

I pojawia się Zly, i Kudłaty. Obaj to skupiska wielkiej mocy, tyle że o przeciwstawnych ładunkach, obaj mocarni, nieodgadnieni, wręcz mityczni, koncentrują wokół siebie grono zwolenników – to „zawodnicy robiący różnicę”, dzięki nim można zyskać przewagę na warszawskiej szachownicy, gdzie bój toczą dobro i zło, a stolica tylko patrzy. 
Tytułowy Zły to nierozpoznawalny, bezlitosny mściciel, który w obronie pokrzywdzonych mieszkańców Warszawy wypowiada wojnę stołecznym przestępcom i chuliganom skupionym wokół Kudłatego. 
Zły i Warszawa jak Batman i Gotham, albo Spiderman i Nowy Jork? Skojarzenia jak najbardziej na miejscu a przecież jest też kolejne podobieństwo: obrońca i bohater uciśnionych, a jednak nieakceptowany przez organy ścigania. Państwo niweczy wszelkie oddolne inicjatywy obywateli, ściga Złego za to, że pomaga sam, nie czekając na śledztwa ani oficjalne pozwolenia. Postrzega się go tak samo, jak przestępców, których zwalcza. 

Tyrmand napisał powieść o polskim superbohaterze, dał ludziom to, czego wcześniej nie było; postać, stworzoną wprawdzie kilkadziesiąt lat temu, ale wciąż zasługującą na miano kultowej. I czynił to - paradoksalnie - na wiele lat przed swoimi przenosinami do Stanów Zjednoczonych – mekki superbohaterów.

Supermoc. "Zły" przynosi ciekawą, kolorystyczną paletę bohaterów, z którymi, ze względu na objętość książki, można się łatwo zżyć. Ponadto autor odznacza się dużym dystansem, w równym stopniu wobec postaci, opowiadanej rzeczy oraz względem samego siebie - jako pisarza - stroniąc od efekciarstwa. Dostarcza nam także fertycznych scen pojedynków i bójek, w tym kapitalnych fragmentów z udziałem Kudłatego, postaci zbudowanej na legendzie miejskiej. Tyrmand umiejętnie przechodzi z wątków towarzyskich, albo dotyczących obyczajowości Warszawy, do tematyki kryminalnej. Co więcej, otrzymujemy wiarygodne, żywe dialogi, w tym mnóstwo przestępczego slangu. Teza, iż książka łączy konwencje kryminału i romansu, jest lekko na wyrost. Ta wzmianka o romansie to raczej ukłon w stronę pań, swoisty wabik, aby one również zajrzały do tej męskiej rozgrywki. Żadnego napływu słodyczy nie poczułem, żadnego różowego plastiku nie ujrzałem; wyszedłem z owych bajronicznych scen bez szwanku, tylko mocniejszy. Przykładowo, rozmowa kobiety i mężczyzny w kawiarni jest wręcz odświeżająca, przewrotna, niebanalna, wyzbyta z nachalności, magnetyzująca, plus ta sugestywna muzyka fortepianu w tle.

Lekki i przystępny styl, który wnosi dużo informacji, nie nużąc przy tym, ani nie przytłaczając czytelnika – nic dziwnego, że znalazł tylu odbiorców. Zabawna, przewrotna, brutalna ta książka. Pisarz potrafi rzucić jakimś trudniejszym, elokwentnym słowem, lecz to wszystko nadal jest ogromnie przystępne. Z humorem, dynamicznie. Czytając, jakby oglądało się film.

Kompleksowy obraz Warszawy lat 50. oraz warszawiaków: wszystkie tematy społeczno-kulturowe przepuszczone przez pryzmat owego miasta. O Gwarze warszawskiej, co o niej decyduje, o modzie (zwłaszcza panów) doskonały fragment – czyż nie jest tak i dziś, z tymi warszawiakami? Ponadto o fryzjerach, o zakupach w stolicy – tzw. ciuchach - a nawet, uwaga, o kurzu! W związku z tym poznamy życie towarzyskie, i wieczorne stolicy; Tyrmand zabiera nas na rekonesans po prestiżowych i znanych, ale też obskurnych, powciskanych w kąty restauracjach, kawiarniach czy hotelach. Jego utwór mógłby być przewodnikiem po Warszawie lat 50.

***
NieZły, aczkolwiek…  Tyrmand czasem jakby się zapominał, zawieszał, i przez wiele stron ciągnie jeden wątek. Zbyt długo autor obstaje przy pojedynczej tylko historii, przy kilku tylko postaciach, zapominając o reszcie… a reszta długo czeka na swoją kolej i stygnie. Albo innym razem mamy bardzo długi, nieprzedzielony nawet akapitem, rozdział, a kiedy indziej znów króciutki. A wystarczyło poprzecinać te dłużyzny innymi wątkami tak, jak udawało się to autorowi przez większość książki. Następna kwestia: sceny werbowania chuliganów odbywają się dwukrotnie, ktoś powie - autor powiela.

Dla narzekających na dłużyzny zalecam przeczytać to:
„Cie­ka­we — po­my­ślał — że wiel­ka mi­sty­fi­ka­cja li­te­ra­tu­ry kry­mi­nal­nej po­le­ga na bra­ku luk w po­to­ku wy­pad­ków. W po­wie­ściach tych dzie­je się za­wsze coś, co wy­pły­wa z że­la­zną lo­gi­ką stru­mie­nia zda­rzeń. Tym­cza­sem praw­dzi­we ży­cie peł­ne jest luk, w któ­rych się nic nie dzie­je. Coś prze­sta­je się dziać i na­stę­pu­je lu­ka. Ta­ka jak te­raz… Sie­dzę i nie wiem, co da­lej czy­nić? Stąd nie­od­par­ty wnio­sek, że je­dy­nym mo­to­rem wszel­kich po­szu­ki­wań i de­tek­tyw­nych przed­się­wzięć mo­że być i jest wy­łącz­nie wszech­moc­ny przy­pa­dek!” Scho­wał książ­kę do kie­sze­ni, zapłacił i wyszedł.”

Wnioski.  „Zły” wcale nie jest taki zły, jest świetny. To utwór z dumnym znakiem “Made in Poland, written in Warsaw”. Istna perełka znad Wisły. Pieczołowitość i rozmach jakby to było dzieło życia autora, i pewnie nim jest, obok „Dziennika 1954”. W myśl powiedzenia: „cudze chwalicie, swojego nie znacie”, gdyby tylko zetrzeć dane twórcy, pewnie większość wzięłaby tę książkę za owoc pracy jakiegoś znanego, zachodniego pisarza… Tylko Leopold Tyrmand i Marek Hłasko osiągnęli wówczas tak zawrotne uznanie. Autor „Złego” wśród swoich popleczników, odnajdywał takie nazwiska, jak: Gombrowicz, Kisielewski, Konwicki, zaś określenie pisarza przez A. Kijowskiego mianem "wielkiego pisarza dla gówniarzy", albo „Balzaka i Dostojewskiego wyrostków”, świadczy tylko o słabości krytykantów.

Tyrmand zaimplementował nad Wisłą amerykańską kulturę superbohatera. Przetworzył ów motyw, wzbogacając go odpowiednio: barwną paletą postaci, dialogami, dynamiką bójek, talentem obserwacyjnym, zdolnością narracji, humorem i rozmachem. I Warszawa! Mówimy przecież o „piewcy Warszawy”, czego dobitnym przykładem jest „Zły”, choć, jak wyczytałem już po lekturze, pisarz przedstawił nieco inny niż w "Dzienniku 1954” obraz stolicy  – bardziej filmowy.

Pojawienie się „Złego” w PRL-u to musiał być efekt podobny do tego z początku lat 90., gdy w telewizji zaczęły się pojawiać kultowe, i zupełnie dotąd nieznane, amerykańskie seriale. Polacy, po epoce szarości i jednostajności, zaczęli się zachwycać, zgromadzeni przed odbiornikami, nowym oknem na świat. Chyba właśnie tak „Zły” Tyrmanda oddziaływał na ludzi w PRL-u. „Więźniom” szarej, klaustrofobicznej epoki wręcza Tyrmand nie tyle różowe, ile kolorowe okulary z podświetlanymi oprawkami, aby odskocznia była dalsza, zabawa - lepsza, a noc - przyjaźniejsza.

Ocena: 9/10

Suplementy...

****
Wydanie: z reguły nie poświęcam czasu na pisanie, czy czcionka była duża, czy nie, albo o grubości i kolorze papieru, jednak w tym wypadku muszę poruszyć ten temat, gdyż odegrał znaczącą rolę podczas lektury książki. Wydawnictwo Prószyński i S-ka zaserwowało mi tę historię na 541 str. Otóż czcionkę wybrano tak małą, przerwy między wierszami jeszcze mniejsze, a ilość tekstu tak nachalnie poupychaną  na każdej stronie, jakby ludzie odpowiedzialni za to zadanie, zapomnieli o tym, że książki są… dla ludzi! Utwór ten, w rozsądnym rozłożeniu na odpowiednie odstępy, wielkości i marginesy to ilość stron rzędu ok. 700. Prócz jakichś bardzo starych wydawnictw, żadne wydanie tak nie zatruło mi życia. Odczyt z tych kart to była męczarnia, pomimo świetnej treści dzieła. 100 str. czytałem jak (standardowe) 200-220 str. – wiem, bo przyjrzałem się temu, mając w końcu mnóstwo czasu wynikającego z próby przebrnięcia przez to jawne literobójstwo wskutek uduszenia liter oraz zgniecenia wyrazów…


Skojarzenia: Podróże w czasie z genialnym przewodnikiem zacząłem odbywać niecały rok temu, był to Nowy Jork, a oprowadzał E.L. Doctorow. W przypadku tej podróży do stolicy wraz z Polakiem efekt jest właściwie ten sam. Tyrmand pisze jak Doctorow w swoim „Rezerwuarze” – snuje ciekawą i piękną opowieść o własnym, ukochanym mieście – tyle że Amerykanin pisał o budującym się Nowym Jorku, zaś Polak pisze - z równie dobrym skutkiem - o odbudowującej się Warszawie. (Pałac Kultury i Nauki, wprawdzie na ukończeniu, ale jeszcze niegotowy – tak jak Central Park w „Rezerwuarze” Doctorowa.) W „Złym” nasza stolica staje się jakby centrum świata, skupiskiem wszystkiego, soczewką życia, ale nie ma tu mowy o żadnej bufonadzie, wyniosłości czy patetyzmie – jest szczypta humoru, dystans, a przede wszystkim wielki zmysł obserwacyjny autora.  Istnieje tylko piękna, choć poharatana Warszawa… Tyrmand przecież zadedykował swoją książkę temu miastu – czyli traktuje je, podobnie jak Doctorow NY, z wielkim uczuciem, jak bliską mu osobę.

À propos rozmowy w telewizji o twórczości Jo Nesbo, gdzie gościem był Michał Rusinek, który, wypowiedział zdanie, że bardziej od przygotowanych przez Norwega zagadek kryminalnych, przyciąga go to, co dzieje się poza nimi – życie w Norwegii, obyczaje mieszkańców, perypetie głównego bohatera – Harry Hole’a. Podobne odczucia towarzyszyły mi właśnie podczas lektury „Złego”. Tak samo ważne jest to, co dzieje się obok, poza kryminałem.


Czy słowa „Nie znoszę gwałtu i potrafię walczyć o wolność”, wypowiedziane przez jedną z bohaterek do swego towarzysza w kawiarni, nie są przypadkiem symbolem samej Warszawy? Zrujnowanego i odbudowującego się miasta? Tę walkę o wolność stolica przypłaciła przecież ruiną… A może to nic nie znaczący fragment, skoro za moment ta sama bohaterka przyznaje, iż gotowa jest do pertraktacji z... ów zalecającym się do niej panem?


*   http://www.wydawnictwomg.pl/zly-2/
**  http://www.wydawnictwomg.pl/leopold-tyrmand/
*** http://www.wydawnictwomg.pl/zly/ 
**** http://www.proszynski.pl/Zly-p-31699-.html

2 komentarze:

  1. Ha, pierwszy raz poczułam, że naprawdę chcę to przeczytać - zrujnowana, ale budująca się Warszawa, mściciel, przestępcy, no czad po prostu. :D I cieszę się, że napisałeś, że nie jest to romans, bo mnie to akurat odstręczało. ;) Tak więc na pewno po nią sięgnę. :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Taki miałem zamiar: zachęcić; pokazać, że nie tylko na Zachodzie czytelnik znajdzie to, czego szuka. Też się cieszę, ponieważ książka okazała się właśnie taka: sceny towarzyskie, choć jest ich naprawdę niewiele, są w większości kolejną atrakcją utworu, a nie powodem do utyskiwań :)

    OdpowiedzUsuń