Nie trzeba daleko szukać, aby natrafić na wzmiankę
dotycząca profilu pisarskiego autora. Wszystkie mniej więcej mówią to samo:
Orbitowski specjalizuje się w prozie fantastycznej oraz literaturze grozy, choć
też pochyla się nad sprawami codziennymi, a ostatnio swoje kroki kieruje ku
prozie obyczajowej. I taki też – może poza ostatnią informacją – jest jego
„Święty Wrocław”, w którym miesza elementy horroru (choć o nadmiarze nie ma
mowy) z powieścią obyczajową, przez co dzieło tak mocno osiadło w polskiej
rzeczywistości. Bo autor sięga po najbardziej przyziemne, prozaiczne tematy, a
z drugiej strony, mamy tu fragmenty i motywy oderwane od rzeczywistości, wręcz
fantastykę.
Wrocław. Blok na jednym z osiedli. I pan Marian,
mieszkaniec tegoż, który odkrywa coś wyjątkowego pod swoją… tapetą. Coś
przyciągającego uwagę i hipnotyzującego, co w dodatku daje każdemu miłe
poczucie ciepła. W ekspresowym tempie w pokoju anonimowego dotąd „odkrywcy”
zbiegają się wszyscy sąsiedzi. Tak zaczyna się historia „Świętego Wrocławia”. Ci, którzy mieli kontakt z tym czymś,
pozostają na osiedlu, ani myśląc go opuszczać. Coraz więcej osób słyszy o
niezwykłym miejscu, powstają wręcz o nim legendy. Magnetyzm osiedla zatacza coraz
dalsze kręgi. Przestaje to być jedynie miejskie wydarzenie, lokalna sensacyjka.
Święty Wrocław od samego początku pozostaje enigmą: nikt nie wie, czym jest;
zaś autor coraz bardziej niejednoznacznie tłumaczy istotę nowego, niepokojącego
tworu.
W książce wszystko podporządkowane jest
tajemniczemu osiedlu, zaś inne wątki, choć różnorodne i całkiem ciekawe,
pozostają zdecydowanie na drugim planie. Wprawdzie Piotr Mirski (w swoich „Dwóch
spojrzeniach”) poniższym komentarzem odnosi się do innego dzieła Orbitowskiego,
ale uważam, że oddaje on również charakter tej historii: „[…] otworzył […] na
niesamowitość polskie blokowiska. Ze świata młodzieżowych subkultur, drobnych
karierowiczów i braku perspektyw zapijanego wódką rodziła się tam magia i Zło.”