24 września 2017

Sensacja na osiedlu / Łukasz Orbitowski „Święty Wrocław”

Nie trzeba daleko szukać, aby natrafić na wzmiankę dotycząca profilu pisarskiego autora. Wszystkie mniej więcej mówią to samo: Orbitowski specjalizuje się w prozie fantastycznej oraz literaturze grozy, choć też pochyla się nad sprawami codziennymi, a ostatnio swoje kroki kieruje ku prozie obyczajowej. I taki też – może poza ostatnią informacją – jest jego „Święty Wrocław”, w którym miesza elementy horroru (choć o nadmiarze nie ma mowy) z powieścią obyczajową, przez co dzieło tak mocno osiadło w polskiej rzeczywistości. Bo autor sięga po najbardziej przyziemne, prozaiczne tematy, a z drugiej strony, mamy tu fragmenty i motywy oderwane od rzeczywistości, wręcz fantastykę.

Wrocław. Blok na jednym z osiedli. I pan Marian, mieszkaniec tegoż, który odkrywa coś wyjątkowego pod swoją… tapetą. Coś przyciągającego uwagę i hipnotyzującego, co w dodatku daje każdemu miłe poczucie ciepła. W ekspresowym tempie w pokoju anonimowego dotąd „odkrywcy” zbiegają się wszyscy sąsiedzi. Tak zaczyna się historia „Świętego Wrocławia”. Ci, którzy mieli kontakt z tym czymś, pozostają na osiedlu, ani myśląc go opuszczać. Coraz więcej osób słyszy o niezwykłym miejscu, powstają wręcz o nim legendy. Magnetyzm osiedla zatacza coraz dalsze kręgi. Przestaje to być jedynie miejskie wydarzenie, lokalna sensacyjka. Święty Wrocław od samego początku pozostaje enigmą: nikt nie wie, czym jest; zaś autor coraz bardziej niejednoznacznie tłumaczy istotę nowego, niepokojącego tworu.

W książce wszystko podporządkowane jest tajemniczemu osiedlu, zaś inne wątki, choć różnorodne i całkiem ciekawe, pozostają zdecydowanie na drugim planie. Wprawdzie Piotr Mirski (w swoich „Dwóch spojrzeniach”) poniższym komentarzem odnosi się do innego dzieła Orbitowskiego, ale uważam, że oddaje on również charakter tej historii: „[…] otworzył […] na niesamowitość polskie blokowiska. Ze świata młodzieżowych subkultur, drobnych karierowiczów i braku perspektyw zapijanego wódką rodziła się tam magia i Zło.”

23 września 2017

początek, Środek, stent, Koniec / Philip Roth “Everyman”

Dziś o dziele autora uważanego za jednego z najwybitniejszych i najpopularniejszych XX-wiecznych prozaików amerykańskich, wymienianego jednym tchem obok takich nazwisk jak D. DeLillo, J. Updike, T. Pynchon czy C. McCarthy.

To moje drugie – po „Nemezis” - spotkanie z Philipem Rothem. Prawdę mówiąc, sięgnąłem po tę książkę (tak szybko) ze względu na (małą) objętość oraz przykuwającą uwagę okładkę. Jak moje niecne motywacje okazują się płytkie, tak na szczęście zawartość tej krótkiej historii porównać można do dwumetrowej głębokości basenu. Innymi słowy, jest się gdzie zanurzyć. To gorzkie odmęty życia.


W jednych z najpiękniejszych, uważam, wersów, jakie ostatnimi czasy spłodziła popkultura, zawiera się istota „Everymana”. W „I Am Mine” Eddie Vedder śpiewa, a właściwie deklamuje, owe znamienne słowa: 

I know I was born and I know that I'll die 
The in between is mine 
I am mine

To nie tylko treść tej noweli, to również moje credo, które noszę od dawna głęboko w sercu, bo skoro majsterkowanie przy początku i końcu leży poza kompetencjami człowieka, zostaje mu (tylko) środek. Czym więc wypełnił go nasz Everyman? Jaka była jego droga ku ostatniemu przystankowi? Słodka, z czasem słona, a im bliżej końca, tym bardziej gorzka…

18 września 2017

Niesamowity Stukułka / L. Tyrmand, M. Dyrlica, D. Klein „Wędrówki i myśli porucznika Stukułki” (powieść dokończona)

Z cyklu: 
Miło mi pana poznać… 

Leopold  TYRMAND


„Los postępował ze Stukułką jak zdeterminowany hodowca rasowych tuczników, którego z jednej strony rozpiera ojcowska duma z osiągnięć okazów wystawowych, z drugiej jednak nieustannie podsypuje im paszy w nadziei na jeszcze lepszy wynik, poniekąd licząc się z ryzykiem, że taki czempion może z przeżarcia wyciągnąć kopyta. Tryskający wiecznym optymizmem Stukułka, który odradzał się po kolejnych perypetiach jak wątroba Prometeusza, mimowolnie kusił los do dalszych eksperymentów nad wydolnością tkanki. Ten zaś nie mógł się oprzeć.”


Od razu zaznaczę, że istnieją dwa wydania tego tytułu: niedokończone i dokończone (przez 2 autorki). Ja zajmę się tym drugim, czyli dokończoną, w wyniku konkursu zorganizowanego przez Wydawnictwo MG, minipowieścią Leopolda Tyrmanda. Wybrałem świadomie, gdyż zwyczajnie lubię zamknięte historie, nawet jeśli zostały domknięte przez autora innego niż pierwotny.


Po raz kolejny sięgam po książkę Tyrmanda, otwieram, zaczynam czytać, a pisarz znów mnie zaskakuje, np. tym, że z początku ton tego dzieła wydaje się taki, jaki domyślałem się, że będzie – poważny. Szybko okazuje się jednak, że jest kpiarski, a wydarzenia przedstawione z dużym dystansem.
„Chwila, w której poznajemy Jana Franciszka Stukułkę, porucznika służby czynnej 305 pułku piechoty, jest cząstką drugiego dnia wojny… Podążamy za porucznikiem Stukułką drogami kampanii wrześniowej, a następnie stajemy się świadkami jego działalności konspiracyjnej, dzięki której podróżujemy po okupowanej Polsce, od Warszawy przez Kraków, Wilno…”

10 września 2017

Poznajcie Jasińskich / M. J. Chmielewski "Złe"


„Kiedyś na lekcji polskiego nauczycielka spytała o pierwsze, najdalsze wspomnienie, jakie pamiętają. […] Wszyscy relacjonowali swoje pierwsze upadki na chodnikach, płacz za rodzicami w przedszkolu, wizyty w wesołym miasteczku. Kryspin wymyślił historię o jedzeniu kisielu u ciotki, gdy miał sześć lat. W rzeczywistości pamiętał bardzo dobrze, jak któregoś dnia nie zdążył do nocnika i zasikał nowy, pachnący sklepem dywan w salonie. […] Ojciec rozpalał wtedy w piecu kaflowym. Gdy zobaczył, co się stało, uderzył Kryspina pogrzebaczem. Raz w plecy na wysokości łopatek i dwa razy w nerki. Trzy bolesne uderzenia. Pamiętał szał ojca, jego przekrwione oczy.” 

Maratonu z młodymi polskimi autorami ciąg dalszy… Książkę tę poleciła mi osoba w odezwie na moje zapytanie dotyczące książek z motywem, który bardzo lubię i którego nieustannie poszukuję, tj. małomiasteczkowości i związanej z nią wyjątkowości, grozy lub tajemniczości, a najlepiej wszystkiego po trochu. Takim oto sposobem podrzucono mi do rozważenia „Złe”. Jednak niewiele miejsca poświęcono tu miasteczku Jasińskich – Baskin Zachodnie – tak że pod tym względem nic ciekawego na mnie nie czekało, owa mieścina - wspominana parokrotnie i zdawkowo - nie odgrywa żadnej roli. Duży zawód. Nie pozostaje mi zatem nic innego jak tylko przyjrzeć się kolejnym wątkom.

Poznajcie rodzinę Jasińskich, zamieszkującą dom na wzgórzu w sześciotysięcznym Baskin Zachodnim. 36-letni Andrzej to mąż Iwony i ojciec 16-letniej Justyny, 12-letniego Kryspina i kilkuletniego Michała. Jeden z domowników posiada charakterystyczną cechę – 4 palce u jednej ze stóp, inny wciąż się moczy, chociaż nie powinien, a kolejny wie, kiedy zniknąć, aby samemu nie oberwać od swojego oprawcy. A wszystkich ich wyróżnia jedno – milczenie.

Andrzej, prócz bycia ojcem i głową rodziny, jest także potworem i katem. Tytułuje się mianem „prawdziwego mężczyzny”, w dodatku samozwańczego, narzeka na „ciężkie czasy” – widać, nie czytał debiutu Doctorowa - które nastały i na wszystkie spotykającego go przeciwności, a w szczególności na współmieszkańców domu na wzgórzu. Na pytanie o to, czym zajmuje się jej mąż, Iwona odpowiada: „Jest dyktatorem”. (Swoją drogą, ile razy można w kółko powtarzać w tekście „prawdziwy mężczyzna”? Autor, wzorem swojego Andrzeja, także bywa okrutny…)