Pewnego
wieczoru w porcie zbiera się grupka ludzi. Wszyscy oczekują wpłynięcia
luksusowego jachtu, żeby powitać swoją rodzinę i przyjaciół. Jednak zamiast
serdecznych przywitań i uścisków, na twarzach oczekujących maluje się trwoga i
zdumienie. Otóż jacht jest kompletnie opustoszały. Wskutek tego, do prawniczki
Thory zgłaszają się bliscy rodziny, która uczestniczyła w feralnym rejsie, w
tym pewnego bankowca, który miał dopilnować, aby statek wrócił bezpiecznie do
Islandii. Chodzi oczywiście o ustalenie, co stało się z pasażerami i czy będzie
możliwe wypłacenie ubezpieczenia oraz jaki los czeka małą dziewczynkę, której
rodzice zaginęli i pozostała tylko z dziadkami.
Mały
jacht, z nietypową załogą (zamiast wykwalifikowanego członka załogi płynie
bankowiec z rodziną), zdany na łaskę potężnego, niewybaczającego błędów,
żywiołu. To moje czwarte spotkanie z najsłynniejszą islandzką autorką. Jak
zwykle, kolejność czytania poszczególnych części cyklu nie jest istotna, nie
trzeba więc kierować się datą wydania. Akurat ten wolumin pojawił się jako szósty.
„Statek śmierci” to w równym stopniu
kryminał, jak i przysparzający mocnych wrażeń thriller, czyli stan normalny u
tej pisarki.
Z
pierwszej połowy książki zwyczajnie wieje nudą, nie da się tego inaczej ująć, a
uwierzcie mi, próbowałem. Moje utyskiwania tyczą się w głównej mierze wydarzeń
na tytułowym statku, a dokładniej rzecz ujmując – jachcie, choć i na lądzie wcale
nie rozgrywają się ciekawsze sceny. Autorce ani nie udaje się wciągnąć, ani
zaciekawić czytelnika swoją opowieścią. Nie uświadczymy tu mechanizmów budowania
napięcia, zwrotów akcji, a zakończenia rozdziałów, które pewnie w zamyśle miały
być cliffhangerami – wypadają niezadowalająco. Kreacje bohaterów niczym nie urzekają
– bliżej im do pionków w grze niż do wyrazistych, zapadających w pamięć
osobowości. Niestety, nawet sekretarka Thory – Bella, prezentuje się rozczarowująco
ze swoimi humorystycznymi popisami, a właściwie ich brakiem. Jeśli zaś mowa o
jej najlepszych występach, polecam inną część cyklu, pt. „W proch się
obrócisz”. Już tak mam, że gdy sięgnę po jakąś książkę to, mimo wszystko, zawsze
chce doczytać do końca – i to chyba właśnie główny powód, dla którego
skończyłem „Statek śmierci”. Smutne to, gdyż Yrsa zdążyła mnie przyzwyczaić do
czegoś zgoła odmiennego.
Książka
pod wieloma względami przypomina „Pamiętam cię” tej samej autorki, a to choćby
za sprawą konstrukcji fabuły – są rozdziały dotyczące obecnej sytuacji na
lądzie (z Thorą w roli głównej) oraz te, które mają nam powoli przybliżać
zdarzenia z feralnego rejsu jachtem. Również zbieżne jest to, iż obie pozycje
jawią się na początku jako powieści grozy i w obu prawdopodobny jest udział sił
nadprzyrodzonych. Poza tym, mamy do czynienia z zamkniętą przestrzenią: tam
wyspa, tutaj jacht. W „Statku śmierci” nie ma jednak równomiernego rozkładu co
do obu wątków, czasem przez kilka rozdziałów pozostajemy przy obecnych
zdarzeniach, żeby na pojedynczy fragment przenieść się na tytułowy statek. Yrsa
od początku stawia czytelnika, i to wielokrotnie, przed faktem dokonanym, każąc
domyślać się, co doprowadziło rejs do tak enigmatycznego efektu. Wyjściowo jest
tylko pusty, wpływający do portu statek, a wraz z jego przybyciem tysiąc pytań
co do przebiegu podróży i losów załogi. Tak samo dalej, gdy trup ściele się
gęsto, zostajemy postawieni przed faktem dokonanym, nie znając przyczyn, które
doprowadziły do tej czy innej śmierci.
Na
szczęście druga część „Statku śmierci” przedstawia się dużo lepiej od
pierwszej, jednak nie sposób napisać, iż rozpływam się nad nią w zachwytach.
Niezbyt pomaga książce fakt, iż cała tajemnica posiada prozaiczne podłoże, bez
tzw. drugiego dna. Wyłaniają się kolejne trupy, nawarstwiają pytania, a nie
wolno również zapominać o zakończeniu, które wielu czytelników zaskoczy, a być
może też wzruszy. Ponadto, muszę przyznać, że po lekturze książki obudziła się
we mnie niechęć do morza i do statków – to pewnie można zapisać autorce in plus.
Niby
to detal, ale zupełnie niedorzeczne było dla mnie, gdy mała dziewczynka
wypowiada zdanie o treści: oczy mu się wywróciły, aż było widać białka. O tym,
że w oku znajduje się białko, nie jest zaznajomiony każdy dorosły, a co dopiero
dziecko. Również idiotyczny w kontekście całej książki wydaje się wątek perfum
na statku. I naprawdę dziwię się islandzkiej autorce, że właśnie w tym czasie i
w tym punkcie swojej kariery (w 2013 r. była już znana w wielu krajach) dobrała tak
trudne i obce w oswojeniu się dla nie-Islandczyków imiona swoich bohaterów.
Pytam się: dlaczego? Powinno być zgoła przeciwnie, ażeby czytelnik szybko się z
nimi osłuchał, zamiast złorzeczyć autorce i specyfice jej ojczystej mowy.
Ostatecznie „Statek
śmierci” okazał się dużym rozczarowaniem. Wiązałem z nim duże
nadzieje, choćby z racji zarysu fabuły i tego, co do tej pory przeczytałem od
Islandki. Yrsa niewątpliwie miała świetny pomysł na umiejscowienie akcji swojej
książki, nie po raz pierwszy zresztą. Niestety sposób przelania idei na papier
nie wypadł tak, jakby można było tego oczekiwać. W porównaniu z tym, co autorka
pokazała we wcześniejszych dziełach cyklu o prawniczce Thorze, różnica poziomów
(na niekorzyść „Statku śmierci”) jest znacząca. Uważam, że akurat tym razem
użytkownicy lubimyczytać.pl przeszacowali jej ocenę. Rozpocząłem przygodę z tą
serią od trzeciej części - „Weź moją duszę”, i to właśnie ten wolumin uważam za
najlepsze dzieło Yrsy (znam już wszystkie części) i śmiało mogę go Wam polecić,
natomiast „Statek śmierci” najlepiej byłoby sobie darować, chociaż fabularnie pozostaje
idealnie skrojony pod wakacje.
Ocena: 5/10
Tłumaczenie:
Małgorzata Bochwic-Ivanovska
Źródło zdjęć: http://www.empik.com/statek-smierci-sigurdardottir-yrsa,p1075525445,ksiazka-p
Dopiero rozpoczynam swoją przygodę ze skandynawską literaturą, ale polecany przez Ciebie wolumin tej autorki myślę wciągnąć na listę. Dziękuję. : )
OdpowiedzUsuń