![]() |
Tłumaczenie: Radosław Januszewski |
Dziś
o najlepszym – moim zdaniem – dziele autora, jakie ukazało się dotąd w języku
polskim.
„Ed
Gradduk nie raz wchodził w konflikt z prawem. Ale prywatny detektyw Lincoln
Perry nie wierzy, że jego kolega z dzieciństwa byłby zdolny do zabójstwa.
Wszczyna śledztwo, by znaleźć prawdziwego mordercę. A jego chłodny
profesjonalizm zmienia się obsesję, gdy Ed ginie podczas próby ucieczki. Od
podejrzanej dzielnicy, w której obaj dorastali, przez komendę policji w
Cleveland, po biuro prokuratora – Perry musi wytropić, co kryje się za śmiercią
przyjaciela. Jest mu to winien. Bo kiedyś zrobił coś, co wystawiło ich przyjaźń
na najcięższą próbę.”
Michael
Koryta swoją pierwszą książkę w ogóle (i pierwszą z cyklu: Lincoln Perry *) napisał, mając – uwaga - 22 lata! „Hymn smutku” pojawił się 2 lata później, gdy autor był
dwudziestoczterolatkiem. Ogółem pisarz ma na koncie 12 książek – na polski przetłumaczono, za sprawą 2 wydawnictw,
jedynie 5 tytułów, nad czym ubolewam.
![]() |
Michael Koryta |
*Cykl
o prywatnym detektywie Lincolnie Perrym, byłym policjancie, który teraz zajmuje
się prowadzeniem siłowni oraz rozwiązywaniem kryminalnych zagadek wraz z bardzo
cenionym i doświadczonym byłym gliną – Joe Pritchardem. W wielu amerykańskich
recenzjach cykl Koryty porównywany jest do powieści Raymonda Chandlera.
Bardzo
szybko zostałem wciągnięty w mroczny świat Cleveland
i niechętnie się stamtąd wynurzałem. Prawdziwą przyjemnością było zwiedzanie
tylnych uliczek i zakamarków owego miasta, zwłaszcza dzielnicy dzieciństwa detektywa
Perry’ego. Pary prywatnych detektywów
(obaj z policyjną przeszłością) Lincolna i Joe nie da się nie lubić. Zwłaszcza
Joe zrobił na mnie dobre wrażenie jako głos rozsądku, źródło doświadczenia i facet
z udanym poczuciem humoru: „Co ci mówiłem
o opanowaniu? Nie chcemy zaczynać od łamania rąk. Przecież facet ma place.”
„Hymn
smutku”
to nie tylko zagadka kryminalna, ale historia poszerzona o wątki sensacyjne.
Michael Koryta nawiązuje do standardów amerykańskiej powieści kryminalnej z I.
połowy XX wieku. Nieodłącznym tego elementem jest poruszanie się w obrębie prywatnych
biur detektywistycznych, którego to fachu młody autor posmakował na własnej
skórze. Choć sprawę rozwiązuje para Perry-Pritchard, to jednak o wiele bardziej
zaangażowanym w dochodzenie i schwytanie przestępcy jest ten pierwszy. Nic dziwnego,
skoro sprawa dotyczy przyjaciela z dzieciństwa, z tego samego miasta, z tej
samej dzielnicy. Jak można się domyślić, praca bohaterów wyjdzie daleko poza
sferę dedukcji realizowanej w czterech przytulnych ścianach swojego gabinetu,
nie obędzie się bez ubrudzenia sobie rąk. Być może mniej dotyczy to Pritcharda,
ale Perry z pewnością nie jest świętoszkiem, białą, jaśniejącą przykładem
postacią. Kluczy on między dobrem a złem, samemu naginając nie raz zasady albo
uciekając się do przemocy. Mając do czynienia z wysoce zdemoralizowanym, przestępczym i skorumpowanym środowiskiem, sam
niekiedy stosuje nieczyste metody gry, ale przynajmniej robi to w słusznym celu
– dojścia do prawdy i ukarania winnego. Być może Koryta nie jest jeszcze (a
przypominam, że mowa o samych początkach jego kariery) mistrzem, tak jak współcześnie
Dennis Lehane, w przedstawianiu swojego miasta (Boston u Lehane’a, Cleveland u
Koryty) czy kreśleniu niejednoznacznych moralnie sytuacji, często dzielących w
ocenie czytelników na dwa obozy, ale z pewnością niewiele mu do tego poziomu
brakuje.
W
przypadku tej książki, powieść
kryminalna, a dokładniej motyw przestępczości, jest jedynie punktem wyjścia do analizy postaci i ich
motywacji. „Hymn smutku” opowiada w równym stopniu o prawie i przeznaczeniu, co
o lojalności i łasce. A dojście do finału stanowi połączenie poszukiwań
odpowiedzi, konsekwencji dokonywanych wyborów i wreszcie ponoszenia za nie indywidualnej
odpowiedzialności.
Przedstawiona
intryga odznacza się mnóstwem zakrętów i ślepych uliczek. Pięknie rozwija
się na naszych oczach. Tak wiele się dzieje, że brak czasu na przemyślenia, a
przede wszystkim na nudę. Dopiero na koniec, po całej tej zawierusze, Koryta
pozostawia czytelnikowi chwilę na refleksję na temat postaci, które w większości
przypadków nie zasłużyły na tragiczny los, który je spotkał. Osoby te, zanim
umarły, doświadczyły istnego piekła na ziemi… albo nadal w takowym żyją (Nie
zdradzam personaliów, ale po lekturze będzie oczywiste o kim mowa).
Książka
ma niecałe 250 str. Wydaje się mało, jak na tego typu historie i jak na inne
dobre kryminały/sensacje, które raczej kojarzą się z objętością rzędu 350-450
str. Jednak Koryta pisze w nieco inny sposób, wyraźnie zaznaczając swój styl. Jest to proza konkretna, zwięzła
i bezpośrednia. Nie ma miejsca na zapychacze, ozdobniki - wszystko
podporządkowane jest rozwojowi intrygi i głównej fabule. Opisy, jeśli są, to w
miejscach, gdzie to konieczne do zarysowania tła czy pory dnia itp.
Na
okładce z tyłu zamieszczono, jak zwykle, notę o książce, jak i o samym autorze.
Pozwolę sobie zweryfikować walory,
jakimi ponoć charakteryzują się dzieła Koryty.
1.
„Inteligentne, zwięzłe, przyprawione,
cierpkim humorem cięte dialogi”? – humoru w książce nie ma za wiele, gdyż nie
bardzo by tu pasował. Wszystko pozostałe: JEST
2.
„Trzymająca w napięciu akcja” JEST
3.
„Suspens i kunsztownie spleciona
intryga” JEST
Podsumowanie:
Przyznaję otwarcie: obawiałem się literackiego gniota. Teraz wiem, że to jedna
z lepszych powieści kryminalnych, jakie czytałem. Biorąc pod uwagę poziom
(jakościowy) intrygi, brak błędów logicznych oraz, przede wszystkim, wiek
autora – podziw i zazdrość mieszają się we mnie w niezmierzonych ilościach.
Koryta,
zainspirowany przez Hammetta i Chandlera, pokazuje dojrzałość pisarską, a skonstruowana przez niego żywa, przypominają
labirynt, fabuła, wzmocniona ostrymi dialogami, zasługuje na wysokie noty.
Ponadto pisarz ma niewątpliwą smykałkę do
tworzenia zarówno sympatycznych postaci, jak i łatwość w przedstawianiu scen akcji.
Koryta
pisze, jakby był starym, doświadczonym wyjadaczem i posiadał na koncie co
najmniej kilkanaście bestsellerów (a nie jedynie 2 tytuły). W USA już dawno został
należycie doceniony poprzez wiele nagród i wyróżnień, przypisuje mu się nawet
status gwiazdy. Zadziwił ponadto wielkie pisarskie nazwiska (S. King, D. Lehane,
D. Koontz, L. Child). Wcale się temu nie dziwię i czekam, aż polscy wydawcy, a
zwłaszcza polscy czytelnicy poznają się na talencie tego (wciąż) młodego
autora.
Ocena: 8/10
Suplement:
LEHANE a KORYTA
W
trakcie i po lekturze „Hymnu smutku” nie sposób mi było nie skojarzyć jej z
niedawno przeczytaną i zrecenzowaną książką Denisa Lehane’a pt. „Gdzie jesteś,
Amando?”. Wspólnych elementów kilka na pewno się znajdzie. Para prywatnych
detektywów, mroczne sekrety miasta, szemrane typki, środowisko policjantów,
brutalny męski świat, miejska dżungla. Style obu panów są zgoła różne jednak
poruszana tematyka i przyjemność z czytania już bardzo zbliżone. Lehane
obudowuje swoje dzieła dodatkowo w wątki socjologiczne, zwraca się ku
psychologii, pokazuje Boston wraz z jego historią, kreuje świetnych bohaterów,
zwłaszcza jeśli chodzi o typów spod ciemnej gwiazdy. Natomiast Koryta
koncentruje się na wyszukanej intrydze: bardziej spójnej i zwartej. Stworzył
pełnokrwisty, klasyczny kryminał z domieszką sensacji, z lepszą - według mnie -
parą detektywów i z równie ciekawymi dialogami. I tak jak Lehane uwielbia przez
większość książek odwoływać się do naszego sumienia, stawiać czytelnika przed
trudnymi moralnie wyborami, tak Koryta dopiero na koniec pozostawia nas sam na
sam z naszymi przemyśleniami. I dopiero po lekturze zdałem sobie sprawę, iż
„Hymn smutku” kojarzy mi się także z inną pozycją Lehane’a; „Rzeką tajemnic”
Tutaj też losy trójki przyjaciół z młodzieńczych lat będą rzutować na ich
dorosłe życie. Innymi słowy, odmienny styl, inaczej rozłożone akcenty, tu
Cleveland, tam Boston - te same owocne rezultaty.
Wydawnictwo: Amber
Okładka:
http://www.wydawnictwoamber.pl/kategorie/sensacja-kryminal/hymn-smutku,p276
Jak widać dojrzałość literacką można osiągnąć bardzo wcześnie :) Chętnie sięgnę po ten tytuł!
OdpowiedzUsuńKamilu, Koryta to doskonały przykład tego, że nie warto zaglądać autorom w metrykę i nie ulegać stereotypom, bo mozna w ten sposób przegapić kawałek dobrej literatury. A "Hymnu smutku" nie można przegapić! :)
OdpowiedzUsuń