Ktoś…
lub coś jest od niedawna w naszym miasteczku! Porusza się bezszelestnie, z
rozmysłem. Ma wobec nas plan… I zbliża się, sprytnie, pozostając niewidzialnym!
Nazywam się Miles Bennell. Jestem lekarzem w kalifornijskim Mill Valley.
Zarówno ja sam, jak i pozostali mieszkańcy miasteczka byliśmy oszołomieni, nie mieliśmy pojęcia […] przed czym i jak się bronić. Coś niemożliwie strasznego, a jednak
całkowicie realnego zagrażało nam w sposób pozostający poza naszymi
zdolnościami pojmowania i działania […].
A
wszystko zaczęło się od niespodziewanego pojawienia się u mnie w gabinecie
mojej dawnej sympatii z czasów szkolnych, Becky Driscoll, którą to przysłała
jej kuzynka, ponieważ bardzo niepokoił ją stan jej męża, Iry. Mocno przejęta
kobieta domagała się ode mnie wizyty, twierdząc z uporem, że mieszka pod jednym
dachem z kimś zupełnie obcym, który tylko pozornie przedstawia ukochaną osobę.
Odwiedziłem ich zatem - nie wypadało przecież odmówić - ale na miejscu nic nie
przekonało mnie do poparcia stanowiska kuzynki. Z Irą było wszystko w porządku!
Dziwne… Tym bardziej dziwne, że zaczęli przychodzić do mnie inni mieszkańcy
Mill Valley, również uskarżając się na wyraźne zmiany w postawie ich
najbliższych… A jakby tego było mało, znajomy pisarz, Jack Belicec, oświadczył
mi się, z niemałym przerażeniem(!) zresztą, że w swojej piwnicy dokonał
zatrważającego odkrycia…
Czy
ktoś z was zastanawiał się, jakie „pyszności” można znaleźć we własnej piwnicy?
A co, jeśli pewnego razu, schodząc do tego nielubianego i odwiedzanego z
przymusu pomieszczenia, natrafilibyście na leżące spokojnie ciało,
najprawdopodobniej ludzkie zwłoki, tak jak jeden z bohaterów powieści? Czyżby w
Mill Valley doszło przed chwilą do morderstwa? Chyba że to coś zupełnie innego…
Kluczem
do smakowania tej przerażającej i odrażającej zarazem wizji jest postawienie
siebie oraz swojego miasta/miasteczka/wsi w sytuacji, gdy niepostrzeżenie
tracimy niezbędny do egzystencji fundament, owo zakorzenienie i poczucie
tożsamości. Gdy nie wiemy, jak i przed czym się bronić… Bo u Jacka Finneya,
amerykańskiego pisarza, tytułowa inwazja nie oznacza ani zbrojnego wtargnięcia na dane terytorium, ani gwałtownego nasilenia się jakiegoś zjawiska, czyli podstawowych
słownikowych definicji. I choćby samo to ją wyróżnia.
Inwazja porywaczy ciał,
czyli minipowieść science fiction z 1955 roku, której akcję Finney osadził w
prawdziwym miasteczku, to jego najbardziej znany utwór, (aż) czterokrotnie ekranizowany.
Pisząc o książce, trudno nie wspomnieć o
powstałych na jej podstawie filmach, ponieważ przynajmniej część z nich stanowi
świetne i wartościowe dopełnienie literackiego pierwowzoru. A zaczęło się
od klasycznego już dzieła z 1956 r., w reżyserii D. Siegela, potem, po 20
latach (1978 r.), powstaje obraz P. Kaufmana z Donaldem Sutherlandem w roli
głównej. Oba widziałem i warte są, uważam, poznania, bo zwłaszcza ten drugi
cechuje doskonale potęgowane napięcie oraz uwypuklone poczucie osaczenia bohaterów.
Odnośnie dwóch kolejnych remake’ów mogę napisać tylko tyle, iż żadnych pochwał
na ich temat nie słyszałem… Co jeszcze ciekawe, książka zawiera inne
zakończenie niż jej późniejsze adaptacje.
Nie bez znaczenia pozostaje czas
powstania książki. Lata 50. w USA to wciąż słyszalne echa
wielkiego konfliktu zbrojnego oraz postępująca tzw. zimna wojna, czyli wyścig
zbrojeń, w którym Stany brały czynny udział. Wszystko to generowało, z jednej
strony, społeczne lęki w obliczu widma wojny atomowej, a z drugiej, przyczyniło
się do boomu na science fiction (literackiego i filmowego), budząc – głównie
poprzez ponure wizje ludzkości - zainteresowanie zjawiskami nadprzyrodzonymi
oraz kwestią życia pozaziemskiego, w tym tożsamością oraz motywacjami
hipotetycznych mieszkańców innych planet. Nie inaczej jest z Inwazją porywaczy ciał, gdzie główny akcent kładzie się na wizję
perfidnej zagłady Ziemian - co ciekawe i odróżniające ją od innych dzieł,
praktycznie rezygnując z efektów i nowinek technicznych. Dzięki temu nie wywołuje
dziś (zarówno na papierze, jak i ekranie) w odbiorcach rozbawienia bądź
politowania. A jedynymi książkowymi „efektami specjalnymi” w tymże wydaniu są
duże, czarno-białe i – co ważne – pokazujące, z czym bohaterowie mają do
czynienia ilustracje Piotra Herli.
Dzieło posiada konstrukcję typową
do tych, wydawanych w owym czasie. Podobne do prozy Bradbury’ego (pod kątem
pesymizmu i gorzkiej oceny poczynań człowieka), a zwłaszcza (budową) do
poczynań Wyndhama. Często w tego typu utworach
przenosimy się do małego miasteczka, zapoznając się z relacją jednego z
członków owej społeczności. Nieco naiwne postacie nie grzeszą
charakterologicznym bogactwem ani błyskotliwością, za bardzo też podążają za
logiką autora, a nie własną. Pod kątem wykładni naukowej dzieło również nie
zdałoby egzaminu, ale to nie na tych elementach powinniśmy się koncentrować. To
sam nakreślony przez pisarza scenariusz oraz ukryty nieco głębiej przekaz
(wszak dotyczący bezpośrednio człowieka) robi wrażenie po dziś dzień, dając
przy tym asumpt do refleksji nad istotą człowieczeństwa, w tym ludzką
hipokryzją.
Chcący czy nie, Finney zapowiada
ponury obraz ludzi wypranych z emocji, bazujących głównie na powierzchowności
odtwórczych rutyniarzy, kalekich pod względem przejawiania uczuć wyższych,
czyli elementu wyróżniającego nas spośród pozostałych istot. Wobec tego Finney
przestrzega przed postępującą znieczulicą – wszak, by móc rozpoznać ją u kogoś,
samemu trzeba być osobą wrażliwą i empatyczną. Niestety, w powieści większość
ludzi nie jest w stanie wyłapać zachodzących wokół zmian. Wystarcza im, że obok
widzą wciąż te same twarze… Zbyt łatwo oddają walkę o swój dom, o swoje życie.
Na szczęście znajdzie się nieliczna grupa śmiałków, z dr. Bennellem na czele,
świadoma narastającego zagrożenia.
Powieść
bardzo szybko wprowadza czytelnika na trop intrygi, serwując bohaterom swoiste
trzęsienie ziemi, szok, nagłą zmianę w ich codzienności. Oto mieszkańcy Mill
Valley stają się stopniowo odmieńcami – tymi obcymi - na dotąd własnej
planecie, przygniatani przez dojmujące osamotnienie, nieufni wobec innych.
Lekarz obserwuje, jak zmienia się (czytaj: obumiera) jego miasto – miejsce,
które znał od zawsze. Bo kluczem do
zbudowania odpowiedniej atmosfery jest właśnie lokalizacja! Gdzie, jak nie w
małym miasteczku, w niewielkiej społeczności, gdzie ludzie wiedzą o sobie
wszystko - począwszy od kondycji w małżeństwie sąsiada, a skończywszy na
wiadomości, kto przed chwilą stracił pracę - gdzie z trudem zatajają najmniejszą zmianę w swoim otoczeniu,
przeprowadzić ową inwazję? Co innego duże miasto! Tam nie dałoby się tego
tak osadzić, ze względu na powszechną anonimowość oraz powierzchowność (i
przemijalność) relacji, stojących skutecznie na drodze do uwydatnienia sposobu
ataku wroga. Wszak gra toczy się o
detale, które trzeba uchwycić, by przetrwać. U Finneya zło rodzi się w naszych
domach, w teoretycznych oazach spokoju. Pod osłoną normalności - bez
najmniejszego nawet szmeru – przy zachowaniu usypiających czujność pozorów,
dochodzi do bardzo groźnej zmiany w naszym najbliższym otoczeniu. Grobowa
cisza, osnuwająca miasteczko, wcale nie znamionuje sielanki czy błogostanu –
wręcz przeciwnie. Coś strasznego dzieje się tuż pod naszym nosem, jednak trudno
to dostrzec: przeciwnik jest zorganizowany i skuteczny, działa tak, by nie
wzbudzać naszych obaw.
Podsumowując,
Finney kreśli scenariusz ujawniającej się po cichu i małymi kroczkami
katastrofy, prowadzącej do zawalenia się małej ojczyzny bohaterów – odbierając
im codzienną przewidywalność i powtarzalność, zabiera im jednocześnie poczucie
bezpieczeństwa i zakorzenienia. Wszak, gdy nie jesteśmy pewni swoich
najbliższych, a więc tych, których znamy najlepiej i najdłużej, nie jesteśmy
pewni i siebie samych – trudno zatem o miarodajną ocenę sytuacji, o rozsądek w
obliczu zagrożenia. Utrata osadzenia w rzeczywistości i zwątpienie we własny
osąd - tak osłabieni muszą stawić czoła zakrojonemu na szeroką skalę
procederowi, który rozgrywa się w niezwykle przemyślany sposób, i z każdym
dniem, z każdą godziną przybiera na sile. Warto
też odsiać potencjał samej (fantastycznej) wizji zagłady od kryjącego się pod
nią przekazu: nie dostrzega się
dobrze znanych rzeczy, dopóki coś nas do tego nie zmusi, dopóki nie ma powodu,
żeby je dostrzegać.
Toteż
siłą Inwazji porywaczy ciał, mimo
pewnych zauważalnych niespójności oraz prostoty konstrukcyjnej, jest przede
wszystkim sposób inwazji oraz klimat i
emocje, które dzięki temu generuje. Uruchomienie wyobraźni umożliwia bowiem
postawienie się samemu w sytuacji próbujących przeciwstawić się wrogowi
bohaterów, niczym w upadających nieubłaganie elementach domina, które to za
chwilę przygniotą i nas.
Ocena: 7/10
Za
możliwość przeczytania dziękuję Wydawnictwu Vesper
Jack
Finney, Inwazja porywaczy ciał (The Body Snatchers); Przeł. Henryk Makarewicz.
Czerwonak: Wydawnictwo Vesper, 2018.
Bardzo intrygująca książka, wręcz moje klimaty :) Zapisuję sobie ten tytuł :)
OdpowiedzUsuńDobrze to ujęłaś - "intrygująca", i to jak ;)
UsuńU mnie wręcz przeciwnie - zupełnie nie moja bajka, więc sobie daruję.
OdpowiedzUsuńZdarza się i tak ;) Przynajmniej masz jasną sytuację i zero wątpliwości. Pozdrawiam
Usuń