Ile
to już razy Ziemię nawiedzała straszna hekatomba, dziesiątkująca ludzi,
odcinająca ich od świata, grożąca ich wymarciem? Wiele było już takich historii,
czy to na kartach książek, czy ekranach kin, z tym że zazwyczaj ich twórcy
sięgali do repozytorium grozy, wprowadzając elementy nadprzyrodzone, nieznane
zło bądź po prostu konkretnego potwora, zaś u Bjornsdottir brak owych motywów –
jako dziennikarka zdecydowała oprzeć się na dość realistycznej wersji
scenariusza potężnego kryzysu, jaki może zawładnąć wyspą, a zarazem małym
państwem. Zamiast swoistej grozy, Islandka, kieruje się w stronę political
fiction oraz dystopii. Tak czy siak, nieważne, czy mamy do czynienia z
horrorem, z s-f, czy z omawianą „Wyspą”, bo proces zawsze jest ten sam – to
zawsze jest cofanie się, zjeżdżanie swoistą kolejką na sam dół, ku piekłu
ludzkości: od agresji i oszczerstw, po nacjonalizm, ksenofobię, na tyranii (w
typie faszyzmu) kończąc.
Powszechnie
wiadomo, że w razie niebezpieczeństw (wojen, epidemii), relatywnie duży komfort
daje wyspa, bo gdy na kontynencie dzieje się coś złego, jedynym sąsiadem wyspy
pozostaje… woda. A co, jeśli na wyspę nikt ani nic nie może się dostać – wtedy
wyspa, zupełnie odcięta od świata, zdana jest wyłącznie na siebie. I albo
rozwiąże swoje problemy, albo rozpocznie się odliczanie jej życiodajnych dni. Musi
wybrać między średniowieczem a śmiercią. Tak jak Islandia w „Wyspie”
Bjornsdottir, która niepostrzeżenie, z dnia na dzień, traci wszelki kontakt ze
światem…
Debiutantka
czyni swoim książkowym alter ego, przynajmniej w ujęciu zawodowych realiów,
czterdziestoparoletniego Hjaltiego (właściwie swojego rówieśnika),
dziennikarza, obracającego się w środowisku polityków oraz naukowców, z dobrym
rozeznaniem w sytuacji społeczno-politycznej kraju oraz znajomością
współczesnych mechanizmów decyzyjnych elit. Pisarka-dziennikarka ponadto pisze
z punktu widzenia ludzi w średnim wieku przynależących do klasy średniej, o
swoim pokoleniu; analizując życie 40-latków, poddaje je dość krytycznej ocenie,
wytykając pewne przyzwyczajenia, jak skłonność do konsumpcji czy towarzyskie
niedoróbki. Jej protagonista – Hjalti – lawiruje gdzieś między dobrem a złem,
między grzechem a odkupieniem, z czasem przechodząc wewnętrzną przemianę. Ważną
postacią jest także, symbolizująca kulturę wysoką, Maria, wraz z dwójką dzieci:
Eliasem i Margret.
W
momencie pojawienia się kryzysu na Islandii, w wyniku zbiegu okoliczności,
główni decydenci są nieobecni z powodu zagranicznych delegacji. Tworzy się
nowy, tymczasowy rząd, mający zażegnać kwestię izolacji. Nowa
władza w imię fasadowej polityki prospołecznej czerpie garściami z dorobku
relatywizmu moralnego, siejąc propagandę, gdzie tylko się da. W „Wyspie” poruszamy
się w stricte dziennikarskim (a do tego politycznym) światku elit, gdzie tak
naprawdę nigdy nie brak im wszelkich udogodnień i przywilejów, odcinających ich
od reszty społeczeństwa. I nawet mimo tak potężnego kryzysu, zrobią wszystko,
by utrzymać swoje stołki, pełne brzuchy, czyste (przynajmniej w dosłownym
znaczeniu) ręce i kojące, bezpieczne ciepełko domostw. „Wyspa” to (na
szczęście!) nie tylko ujęcie polityczne, to też różne perspektywy jednostkowe,
rozłożone na rozdziały tytułowane imionami bohaterów. Ilość owych perspektyw z
czasem wzrasta – losy jednych scalają się, innych – urywają.
„Wyspa”
wypada zdecydowanie najkorzystniej w konwencji społeczno-obyczajowej, gdy
wychodzi z gabinetów polityków, by przyjrzeć się losom pojedynczych jednostek w
obliczu utraty łączności ze światem (Hjalti, Maria) – wtedy zauważyć można
literacki potencjał, mimo że nieco wtórny, ale jednak. Natomiast wątki związane
z ogólnym kryzysem państwowym – spojrzenie na całą Islandię - wypełnione
polityką, socjologią, a nawet antropologią, objuczone komentarzami
gospodarczo-demograficznymi, „wzbogacone” o wykłady, tabelki, wycinki prasowe
oraz sztywne, pompatyczne, niewspierające fabuły, formułki, czyli zabiegi
kierujące „Wyspę” dużymi momentami w kierunku publicystyki zamiast beletrystyki,
wypadają zwyczajnie sztucznie, na wskroś ideowo – ja tego nie kupuję.
Rozważania na temat islandzkości, analizy historyczne ludności wyspiarskiej,
nacjonalizm w obliczu totalnej izolacji itd. oddalają „Wyspę” od prozy,
przybliżając ją do artykułu; pozbawiając jej przy tym swoistego magnezu
cechującego wciągającą powieść. Debiutantka, mam wrażenie, cierpi na
rozdwojenie roli, w jakiej w danym momencie występuje. Zamiast koncentrować
się na stricte literackim rzemiośle, co rusz dopuszcza do głosu swoją dziennikarską
cząstkę. Jednak nie ma się co dziwić – zawód ten uprawia od lat, zaś literacki dopiero zaczyna. Niemniej jednak Bjornsdottir w swoim debiucie publicystyczny
styl przeplata z tym literackim. Wniosek? Opłaca się podążać za jednostkami,
zaś omijać sale i urzędnicze korytarze, bo ujęcie mikro, w przeciwieństwie do
makro, stanowi wyróżniający się, godny uwagi, punkt zaczepienia, jeśli chodzi o
tę książkę.
Zdecydowanie
największym atutem powieści jest realizm tego, co dzieje się wewnątrz wyspy –
wszystkie te procesy gnilne społeczeństwa i jego struktur – o wiele mniej
prawdopodobne wydaje się to, co poza nią, bo stracić kontakt ze światem to
jedno, ale, to, że mamy do czynienia – pomijając już same szczegóły - z permanentną,
liczoną w miesiącach, utratą wszelkiej łączności, ociera się o sf. Jednak nie
tutaj pisarka chce zwrócić naszą uwagę. W „Wyspie” chodzi o coś zgoła innego!
Islandka pokazuje, że społeczeństwo może
się rozpaść niczym postrzępiony kabel, niczym włóczka rozwinięta na tysiąc
nitek podważając przy tym jednoznacznie tezę, iż nie przewiniesz po prostu historii do tyłu jak starej kasety wideo – to największy smaczek powieści.
Nic
dziwnego, że książka ta „wstrząsnęła Islandią i wywołała ożywioną dyskusję”, bo
rzeczywiście to temat nie aż tak bardzo nieprawdopodobny, w dodatku rzecz
dzieje się na małej wyspie. Nie trzeba mnie przekonywać, że po ukazaniu się „Wyspy”
wśród Islandczyków rozgorzała debata nt. kondycji społeczeństwa oraz możliwych
przyszłych scenariuszy, takich jak ten tu. Natomiast wszystko to my – odbiorcy
- gdzieś już czytaliśmy, oglądaliśmy. Ukazanie mechanizmów napędzających
człowieka w obliczu kryzysu, rozpadu norm społecznych oraz instytucji, owej
„korozji” współczesnej cywilizacji, polegającej na stopniowym cofaniu się
wstecz, zwieńczonym uleganiu jedynie najprostszym instynktom – wielu twórców
już to wcześniej maglowało, tak że procesy zachodzące na samej wyspie nie mogą
stanowić dla nas żadnego zaskoczenia, choć, jak domyślam się, historie takie
(odcięcie od świata, ograniczone możliwości, kurczące się z dnia na dzień
zasoby, upływający czas i chęć przetrwania) generują zawsze spory literacki
potencjał, pozwalający na wciągnięcie czytelnika w świat okrucieństw, gdzie
prawdziwym potworem jest jak zwykle… człowiek.
Pisarka
ukazuje szerszy wycinek przyszłości oraz drogę, jaką Islandczycy (i nie tylko)
pokonują w tych iście bezprecedensowych warunkach; charakter ludzkiej
egzystencji oraz nowy układ społeczny. Swoją „Wyspą” chce zmusić do refleksji i
przestrzec: bogata w dokonania współczesna cywilizacja oraz, wydawałoby się,
zaawansowane systemy organizacji społecznej wcale nie są gwarantem ochrony
przed takimi niebezpieczeństwami. Książka ta, poruszająca temat wytyczania i
przesuwania granic (w tym tych moralnych) oraz (często brutalnego) porzucania
swojej strefy komfortu, stanowi jednocześnie ostrzeżenie przed izolacją od
świata; samowystarczalność brzmi dumnie, na początku, jednak im dłużej
podtrzymywana, tym większe ryzyko wewnętrznej gehenny. Aczkolwiek trudno
jednoznacznie określić, czy pisarce chodziło o podkreślenie braku wiary (Islandczyków)
w możliwość jakiejkolwiek zmiany na lepsze, czy wręcz przeciwnie. Kwestię tę
pozostawiam otwartą…
Podumowanie: Mimo
że o „Wyspie” nie można powiedzieć: „zaskakująca” - bo zarówno cynizm władzy,
coraz bardziej pierwotny charakter społeczeństwa, egoizm oraz brutalność (jednostkowa
i grupowa), jak i prawo silniejszego stanowią logiczne następstwo panujących w
kraju warunków – to i tak książka w większości może usatysfakcjonować, a już na
pewno w swojej trzeciej części, gdzie pisarka wychodzi do ludzi, zagląda w
parszywe miejsca i sprawdza, czy jeszcze w ogóle ktoś tam jest, i w jakim
stanie… Ponadto interesujemy się losami głównych postaci: czy wszystkim uda się
przetrwać? To już nie globalna wioska, to po prostu wioska…islandzka. Bo świat
się skurczył.
Gdy
kończą się zasoby (w tym przede wszystkim żywność), gdy piramida potrzeb
Maslowa obcina się do dwóch pierwszych kondygnacji, a wokół wzrasta niepewność, ile i dla kogo wystarczy, dorobek cywilizacji, tak mozolnie tkany
przez stulecia, zwija się w kłębek niczym szczenię, niczym embrion, zjeżdżając
po równi pochyłej do cuchnących katakumb, do całkowitej dehumanizacji.
Średniowiecze albo śmierć. Islandio, wybieraj!
Ocena: 6/10
Recenzja pierwotnie ukazała się na portalu Grabarz Polski [link TUTAJ]
Sigríður
Hagalín Björnsdóttir, Wyspa (Eyland); Przeł. Jacek Godek. Kraków: Wydawnictwo
Literackie, 2018.
Intryguje mnie ta powieść i mam na nią ogromną ochotę, jedynie te polityczne i socjologiczne momenty mnie trochę stopują.
OdpowiedzUsuńJakoś nie zachęciła mnie Twoja recenzja, do sięgnięcia po tą książkę. Być może dlatego, że stronię od polityki, a od książek oczekuję relaksu i spokoju :)
OdpowiedzUsuńMoja Wyspa już jest w drodze :D
OdpowiedzUsuńŚwietnie napisana recenzja. Zachęciła mnie do sięgnięcia po książkę. Dziękuję:)
OdpowiedzUsuńZachęciłaś mnie! Chętnie sięgnę!
OdpowiedzUsuńBardzo obszerna i ciekawa recenzja! Książka ciekawa i chętnie po nią sięgnę
OdpowiedzUsuńIslandia zawsze kojarzyła mi się z wyspą pełną tajemnic! Z chęcią sięgnę po tę pozycję w najbliższym czasie.
OdpowiedzUsuńTwoja recenzja jest bardzo dobrze przedstawiona, podoba mi się Twój styl pisania.
OdpowiedzUsuńMimo wszystko zapowiada się ciekawa lektura,
OdpowiedzUsuńWszędzie widzę okładkę tej książki, muszę w końcu ją przeczytać! :)
OdpowiedzUsuńMimo dosyć średniej oceny bardzo ciekawy jestem tej książki!
OdpowiedzUsuń