Z
cyklu:
Miło
mi pana poznać…
Leopold
TYRMAND
* |
** |
Leopold
Tyrmand to nie tylko powieści. To też publicystyka, a nawet dramat. „Pokój
ludziom dobrej woli” to wydane najpierw (tylko) w polskiej prasie teksty z lat
40., 50. i 60., które Wydawnictwo MG zebrało, opakowało jak przystało na
współczesne realia, tj. w twardą oprawę, wygodną czcionkę oraz lekko
beżowy papier - czyli podobnie jak w
przypadku innych dzieł pisarza - by powstała owa książka.
Gdybym miał przylepić jej etykietę, brzmiałaby ona tak: różnorodność
miejsca, czasu i formy. Sięgnąłem po nią, gdyż Tyrmand
dotychczas wypadał w moich oczach świetnie, ponadto była pod ręką i zyskała
pierwszeństwo przed „Filipem”, jako (potencjalnie) krótka, niezobowiązująca
pozycja na drodze ku lepszemu poznaniu tego nietuzinkowego twórcy.
Nie widzę powodu, aby dalej tkwić w tym wstępie, dlatego serdecznie
zapraszam za kulisy.
Pod koniec wojny Tyrmand pływał jako marynarz wzdłuż zachodnich wybrzeży Norwegii, robił za stewarda w
niepływającym statku; obchodził Wigilię w roli kucharza okrętowego, z dala od
ojczyzny, pośród załogi, do której miano „tygiel narodów” pasuje znakomicie.
Często był jedynym Polakiem na pokładzie. O wybuchu i przebiegu powstania warszawskiego słyszy tylko z radia, dzięki powstańczej radiostacji, albo z
tego, co zasłyszeli inni. Po drodze pobyt w Grini. Warto przekonać się, jak może czuć się
w takich okolicznościach młody człowiek, Polak. Początek zbioru przesycony jest
emocjami. Mowa o trzech pierwszych pozycjach, które przez to, że zajmują
niewiele stron, nie pozwalają (przynajmniej mi) na zadomowienie się w nich. Na
szczęście są ze sobą powiązane. Ostatnią rzeczą, jaką należałoby zrobić w
stosunku do tych tekstów, to przyznać im "gwiazdki"… Albo chce się zapoznać z tymi
konkretnymi przeżyciami Tyrmanda, albo nie. Swoją drogą, można traktować to jako
przedsmak „Dziennika 1954”, podobnie zresztą jak następną pozycję – „Kolacja”-
która mimo wszystko odznacza się nieco lżejszym ciężarem emocjonalnym oraz
wydźwiękiem w ogóle. Leopold jest tym razem kelnerem w jednej z restauracji
Frankfurtu. I nie dość, że ten jego epizod skojarzył mi się z filmem „Zaklęte
rewiry”, to dodatkowo dowiadujemy się, że owa „Kolacja”, nieco zmieniona,
stanowi także część innej książki pisarza, tj. „Filipa”, którą też mam zamiar
przeczytać, zachęcony tym bardziej powyższym fragmentem. Może odrobinę za dużo
zdradzam z niektórych utworów, jednak tu nie o odkrywanie fabuły przede
wszystkim chodzi, lecz o emocje autora tak sugestywnie przelewane na papier, o
jego ponadprzeciętny talent prozatorski, o czym świadczą następne pozycje zbioru,
jedna po drugiej.
Wreszcie kolej na „Ziutek nie
chce spekulować”, który zrobił na mnie ogromne wrażenie. Tyrmand zgłasza w tym
miejscu akces do bycia fantastycznym wykładowcą – jednym z tych, których
studenci kochają. Wychodząc od pewnej teczki, dostarcza nam znakomity wywód
odnośnie gospodarki, okraszony szeregiem osobistych refleksji. Uważam, że
właśnie od Ziutka możemy, a nawet powinniśmy wystawiać autorowi oceny za
kolejne zawarte w tym zbiorze propozycje.
Następne dwa tytuły - „Zatoka dobrych kąpieli” oraz „Żegluga na jachcie Cudowne zmęczenie nr 3” - łączy fakt,
iż zostały wydrukowane w „Tygodniku Powszechnym” oraz tematyka: woda, żegluga,
podróż. Ujawnia się nam niewątpliwa tyrmandowska smykałka obserwacyjna w parze
z talentem sprawozdawczym: niezwykle magnetyzujący i prześmiewczy opis pobytu
w Zatoce Gdańskiej, albo gdy Leopold
otrzymuje zaproszenie na Mazury. Na podstawie dwóch tekstów widać, że pisarz
nieco „odżywa” wraz z nadejściem lat 50. Swoją drogą, gdyby takie artykuły
były aktualnie na porządku dziennym, czytałbym gazety!
„Ta noc na redzie Czarciej Wyspy przypominała mi noce czasu wojny w bombardowanej Nadrenii. Leżysz w ciemnościach i serce ci drży w oczekiwaniu ciosu, nie wiadomo skąd. Nagle z dali słychać cieniutki brzęczący warkot komarowych silników. Nadlatuje eskadra tych nocnych morderców. Brzęczenie staje się coraz głośniejsze, jest tuż koło ucha, zrywasz się w panice, wymierzasz na oślep uderzenia w mroku, trafiasz własną szczękę, a tu – bęc! – ukąszenie spada, jak bomba, w odkrytą łydkę. Chwila spokoju, nowy nalot i nad ranem oglądasz swe zdefasonowane nogi jak zbombardowane zgliszcza.”
Powyższy fragment nie tylko
stanowi próbkę możliwości autora, ale także, jak sądzę, pokazuje dystans, jaki
zyskał Tyrmand wobec wojny, wlewając prześmiewczość do żywych otworów
wspomnień.
W „Liście do Amandy” porusza pisarz kwestię biustonosza… czyli „jak
kawałek materii może raz jeszcze stać się motorem ludzkiej wrażliwości”.
Przychodzi mi od razu na myśl ton znany z Wisławy Szymborskiej i jej „Lektur
nadobowiązkowych”.
„Piersi zdają się zaprzeczać jakimkolwiek kodyfikacjom estetyki, zasad lub norm. Nie istnieje żadna forma miary obiektywnej, dopuszczalny jest zarówno nadmiar, jak i niedostatek, a także dowolne odchylenia od tego, co ogólnie przyjęte. Ani zbyt wiele, ani zbyt mało nie musi oznaczać braku akceptacji.”
Przedostatni tytuł ("Niebo...") to nawet nie scenariusz, a jedynie jego projekt. Rzecz solidna, choć pozostająca nieco w cieniu swoich sąsiadów, gdzieś w obrębie zagadnień znanych ze „Złego” (kto czytał, ten wie). Otóż w wyniszczonej, spalonej i pogruchotanej Warszawie młodzi ludzie odnajdują dla siebie skrawek raju, aby uciec od ‘tu i teraz’, na chwilę zapomnieć. Jednak nie wszystkim się to spodoba.
Wreszcie
nadchodzą „POLACY CZYLI PAKAMERA. Komedia w 3 aktach” i… zaczynam rozkochiwać się
w dramatach. „…nowe osiedle, chluba stołecznego budownictwa, niezwykłe
osiągnięcie, tylko drobnostka -” coś nie działa… Kapitalny, trafny obraz Polaków w PRL-u, godny
Fredry i Gogola, którego dramaty miałem przyjemność ostatnio czytać.
Skojarzenie z serialem „Alternatywy 4” jak najbardziej na miejscu, tak samo jak
z komediami Barei. To nie tylko rzecz do zaśmiewania się, gdyż Tyrmand uderza
też w tony moralizatorskie, dotyka spraw istotnych, narodowych. Krytykuje
system, ale też obrazuje kłopoty zwykłych ludzi. Wyszło doskonałe połączenie: poważna
satyra.
Niniejszym
zbiorem otrzymujemy dowód tego, iż Leopold Tyrmand był nie tylko prywatnie
kameleonem, ale również zawodowo. Twórczo, jakiejkolwiek formy by się nie imał,
to zawsze przynajmniej z dobrym skutkiem. Pisarz uwodzi czytelnika swoim stylem, puszcza do niego oko, z
ironią za pan brat, potrafi przygadać rzeczom wielkim, jak ustroje, miasta,
budynki czy społeczności.
„Pokoju ludziom dobrej woli” nie podsunąłbym nikomu na pierwsze spotkanie z Leopoldem Tyrmandem. Na trzecie albo czwarte zbiór ten będzie jak znalazł. Wybaczcie też banał treści: miłośniku pisarza, przeczytaj obowiązkowo!
Pisząc szczerze, nie miałem wobec „Pokoju ludziom dobrej woli” praktycznie żadnych wygórowanych
oczekiwań. Zbiór ten miał być jedynie przystankiem między „większymi” dziełami
autora. Co się okazuje? Tytułowi ludzie ukazani zostali w dwojaki sposób:
inaczej na początku, odmiennie pod koniec, a spaja to tak udanie ten zbiór
rozmaitości wszelakich. Patchworkowy Tyrmand perełkami stoi!
Ocena: 8/10
* http://www.wydawnictwomg.pl/pokoj-ludziom-dobrej-woli-2/
** http://www.wydawnictwomg.pl/leopold-tyrmand/
Dobry pisarz lubi bawić się konwencją i tworzyć utwory w różnym formacie. O Tyrmandzie dramatopisarzu nie wiedziałam, ale przypomina mi to Zbigniewa Herberta i jego twórczość. Herberta znamy głównie jako poetę i to wybitnego. Niewiele osób zdaje sobie jednak sprawę, że pisał on także słuchowiska radiowe i dramaty. Hmm... Tyrmanda w takim wydaniu z chęcią poznam! :-)
OdpowiedzUsuńDobrze, że wspomniałaś tutaj Herberta. Otóż Tyrmand w swoim "Dzienniku 1954" umieszcza fascynujący opis swojego przyjaciela i początkującego twórcy, właśnie Zbigniewa Herberta.Jeśli czytałaś, to z pewnością przypomnisz sobie ten fragment :)
OdpowiedzUsuńTyrmand to postać ujmująca, z której nad Wisłą możemy być dumni.
Ooo, super! Nie wiedziałam. "Dziennik 1954" mam w kolejce do przeczytania - jeszcze nie miałam okazji się z nim zapoznać :-) Póki co mam na koncie tylko "Złego", ale utwór ten zachęcił mnie do kolejnych spotkań z Tyrmandem. Dobrze wiedzieć, że są tam takie smaczki! :-)
OdpowiedzUsuń