Jeśli
ktoś w Polsce pisze o Holokauście realistycznie,
z wielkim dystansem, a nawet wykorzystuje go w żartach, to ktoś taki bez
wątpienia zwraca naszą uwagę, stanowiąc swoiste novum, z racji tego, iż u nas
termin ten nakazuje wyłącznie jednotorowe - pełne patosu i bólu - myślenie. Tak
czyni właśnie Edgar Hilsenrath, o którym wydawca – zresztą bardzo słusznie – w krótkiej
notce z tyłu książki akcentuje właśnie ten aspekt jego prozy, donosząc, iż niemiecki
twórca żydowskiego pochodzenia odważył
się połączyć humor i groteskę z tematyką dotyczącą Holokaustu. Wychodzę z
założenia, że skoro sam pisarz - urodzony w 1926 roku w Lipsku i deportowany w
czasie wojny z Rumunii do żydowskiego getta na Ukrainie - wykazuje tak wyraźny dystans
do losów swojego narodu, do Zagłady, to chyba my też możemy podążyć tą drogą, a
nawet podziwiać ów dystans, a przynajmniej spróbować się z nim oswoić. Bo kto,
jeśli nie osoba po takich doświadczeniach, ma prawdo śmiać się z Holokaustu?
Co
więcej, „Fuck America” to jak połączenie P. Rotha (pod względem elementów kpiarskich
oraz tych obrazoburczych, w tym seksualnych) i „Naszego człowieka w Hawanie” G.
Greene’a. Konotacja z dorobkiem Amerykanina jest tą najbardziej oczywistą,
najszybciej przychodzącą na myśl, ale też całkowicie zasadną. Natomiast
zbieżność z dziełem Brytyjczyka – zwłaszcza pod względem humoru i absurdu –
zachodzi, owszem, ale do czasu, bo u Greene’a efektowny komizm gaśnie gdzieś w
połowie, a sam pisarz gubi całą siłę napędową swojej powieści (generowanie
humoru), nie dając czytelnikowi nic w zamian (może poza krytyką działania służb wywiadowczych), natomiast Hilsenrath konstruuje
fabułę w sposób o wiele bardziej przemyślany, zaś jego książka, mimo że tak
mocno skontrastowana w finale (humor-powaga), wygaszając zupełnie ową
niefrasobliwość i groteskę, powodowaną osobą protagonisty, prezentuje się nad
wyraz spójnie i sensownie.