Młody
nauczyciel angielskiego – Tomasz Abbey – postanawia spełnić swoje marzenie i
napisać biografię Marshalla France’a – pisarza, którego książkami fascynował
się od dziecka. W tym celu bierze urlop w pracy i wkrótce udaje się do małego miasteczka
Galen w stanie Missouri, gdzie pisarz spędził większość życia i gdzie mieszka
obecnie jego córka. W międzyczasie spotyka przypadkiem w księgarni inną fankę
France’a – Saxony, która oferuje swoją pomoc i ostatecznie razem podejmują się
zadania. Ale z czasem zauważają, że w miasteczku dzieją się dziwne rzeczy.
Książkowym protagonistą jest Tomasz Abbey, człowiek sławny jedynie ze względu na osobę swojego ojca - aktora. Bohatera poznajemy
jako osobnika zawieszonego w próżni – nauka w szkole mu nie wystarcza, uważa
on, że jego
życie jest tak frapujące, jak obserwacja wzrostu trawy. Nie dziwi zatem, że
wykazuje desperacką potrzebę zmiany, którą jest niewątpliwie możliwość spisania
biografii swojego idola. Bo choć France był powszechnie znany z wymyślnej i
unikalnej twórczości, to niemal nic nie wiedziano o jego życiu osobistym. Ów projekt wydaje się być dla Tomasza istną cezurą, tym bardziej, że córka France’a – Anna –
od razu zgadza się na nową rolę protagonisty, wykazując serdeczność, a nawet –
co trochę dziwne – nalega na jak najszybsze jej ukończenie.
„Kraina
Chichów” to debiutancka powieść Carrolla z gatunku urban fantasy, wydana w 1980
roku, gdy pisarz liczy sobie 31 wiosen. Ta, podobno kultowa, ‘maskotka’ wśród
fanów prozy autora, chwalona przez Neila Gaimana, dla mnie osobiście jest czymś
zupełnie innym…
Witajcie
w …krainie grafomanii, gdzie najlepszy jest…epilog!
Bo
co my mamy w tej książce? Są: kochankowie, ochy-achy, seks, erekcja, piersi,
trójkąty, czworokąty… żenada! Pierwszy z brzegu cytat:
„-Czego ja chcę? Dlaczego właśnie
teraz zadajesz mi to pytanie? Chciałam ciebie, Tomaszu. Nadal chcę. Tylko czy
to w tej chwili ma jakiekolwiek znaczenie?”
Ciągłe
„Tomaszu. Anno. Ryszardzie” gwarantuje znużenie i irytację. Daje poczucie
uczestniczenia w jakiejś telenoweli (Paradoksalnie najlepiej wypada imię…Saxony).
Czułem
się tak, jakbym teoretycznie miał iść na spotkanie (wieczorek) ze znanym
aktorem, a ostatecznie wylądował na pokazie garnków…
Wśród
tej grafomańskiej dżungli, siłą rzeczy, tak dla wyjątku, można odnaleźć
ciekawsze wersy, jak np. ten:
„Ostre i czyste słońce tkwiło jak
pieczęć pośrodku kobaltowoniebieskiej koperty.”
Albo
ten: „Poznałeś najbardziej szokującą
część prawdy. Reszta to już tylko PS-y.”
Powyższe
to jedynie wyjątki, które można zliczyć na palcach jednej ręki.
Książkę podzielono na trzy części
i epilog. Pierwsza z nich wypada bardzo przeciętnie, ale to
w końcu początki historii, więc dajmy jej czas na rozwinięcie skrzydeł. Poza
intrygującym wątkiem kolekcjonerskim brak elementów godnych uwagi. Druga część
to już totalna katastrofa - siedlisko ochów-achów, że aż miło! Trzecia część
(naznaczona jeszcze powikłaniami po drugiej)… a ja wciąż czekam na ten horror;
dopiero jakieś 40 ostatnich stron jest zbliżone do tego, co niby miało być w
całej książce, na zasadzie: „[ja, Carroll] przysiądę trochę nad zakończeniem,
zaskoczę, dodam dreszczyku emocji, a czytelnicy na pewno nie zauważą ponad 200
str. kiczu i bylejakości”. Mówiąc delikatnie, nie przepadam za książkami, w
których zakończenie jest jedyną ciekawą częścią.
Narracja pierwszoosobowa
jest często dobrym posunięciem, ale
tylko wtedy, gdy autor dobrze sobie z nią radzi i potrafi uczynić narratora
ciekawą postacią i pozwolić czytelnikowi utożsamiać się z nią. Gdzieś w połowie
książki Tomasz (nauczyciel i pisarz-amator zarazem) okazuje się kimś zupełnie innym,
niż był do tej pory. „Poczułem się jak
szmata”, mówi o sobie. I trudno się z tym nie zgodzić. Ale to nie koniec!
Jakby komuś było mało, nasz główny bohater z przeciętniaka – typowego szaraka -
okazuje się obdarzonym nadprzyrodzoną mocą wybrańcem! Innymi słowy, cała ta
narracja brzmi czasami jak biuletyn wymęczonych fraz.
Nie
podobał mi się żaden z bohaterów książki,
żaden nawet przez chwilę nie wzbudził mojej ciekawości. Może to dlatego, iż
Carroll nie zagospodarował odpowiednio ich potencjałów (zwłaszcza obu kobiet),
pozbawiając ich tym samym głębi. Nie czułem potrzeby empatii z kimkolwiek na żadnym
poziomie – chciałem, żeby jak najszybciej zniknęli, by coś im się wreszcie
stało. Mowa o męskim „bohaterze” po przejściach, czyli niesympatycznym,
zrzędliwym, zaabsorbowanym sobą i piekielnie nudnym Thomasie oraz o dwóch
postaciach kobiecych: tajemniczej kokietce i asystentce-maniaczce. Gasną oni
niemiłosiernie już po 1-2 wypowiedzianych kwestiach, a przecież to na ich
barkach oparł Carroll swoje dzieło… i na miasteczku. Ponadto główny bohater
wydaje się mieć ten sam problem, co sam autor: nie potrafi dotrzeć do drugiej
osoby, wyjść jej naprzeciw, bo nie rozumie nikogo poza samym sobą.
W
rzeczywistości 200 stron to opowieść o człowieku, który stara się sprostać
wyzwaniu napisania biografii idola, w tle zaś zażenowany czytelnik obserwuje
(pseudo)relacje Thomasa z dwoma kobietami. Biorąc pod uwagę wysoce nieprzyjemną
naturę protagonisty, którego największym „osiągnięciem” jest jego słynny
ojciec, nietrudno zauważyć, iż manipulowanie tudzież zajmowanie się przez niego
dwoma żeńskimi postaciami, ma jedynie przełamać rozwlekłą i drętwą historię.
W
„Krainie Chichów”, rzecz jasna, nie uświadczymy współczesnych technologii, a
więc Thomas, by wykonać swe zadanie, udaje się do biblioteki i analizuje
obszerne tomy. Ale skoro miał taką wielką obsesję na punkcie A. France’a,
dlaczego dotychczas nie studiował jego życia, nie uczył się go na pamięć (jak
na prawdziwego fana przystało)? Wydaje się to szczegółem nie tyle dziwnym, ile
wręcz niedopracowanym przez Carrolla.
W
tej książce jest też mnóstwo scen seksualnych, bez których można się było
obejść, a ich obecność sprawiała wrażenie, jakby były jedynym powodem włączenia
do powieści dwóch postaci kobiecych. Zbyt wiele owych scen, tak samo, jak
wstrętnego i pretensjonalnego języka...
Pisarstwo Carrolla
do mnie nie przemawia: świat wykreowany wydaje się wręcz odstręczający, a
bohaterowie nie wzbudzają ani grama sympatii bądź zainteresowania. Większość
zdań przypomina jedynie niedbałe i bezmyślne karykatury, a gros scen jest
zwyczajnie przestylizowanych. Tak więc wykreślam z pamięci nazwisko autora, ale
nie tytułu książki. Inaczej zapomniałbym go i nie mógł przestrzegać przed nim
innych, łudzących się, że warto go przeczytać. Nie wiem, jak ckliwe romansidło
z trójkątem relacyjnym w tle można w ogóle nazwać „śmiesznym horrorem”?
Parafrazując opis wydawcy z okładki, mamy do czynienia z… niezwykłą mieszanką
pretensjonalności, tanich uniesień miłosnych oraz spektakularnie
zaprzepaszczonego potencjału. Nie tego się spodziewałem. Wielkie rozczarowanie
i niesmak. Uwaga! Nie ma żadnego
horroru, nie ma humoru, jest romansidło rodem z harlequinów.
Wielu
chwali pomysł, a prawda jest taka,
że ktoś w końcu musiał na niego wpaść. Szkoda tylko, że tym kimś okazał się
Carroll i mistrzowsko pomysł spartolił! Ponadto swojego pomysłu autor pozwala
nam posmakować tak, jak to ma miejsce na degustacji w supermarkecie (Tam
chociaż, jeśli trafi się życzliwa hostessa, tacek można wziąć kilka, a tu…).
Jednym słowem, wszystko, co ciekawe autor zdaje się zostawiać gdzieś na boku!
Miasteczko potraktował bardzo po macoszemu. Końcówka w powiązaniu z
wcześniejszą akcją zwyczajnie do siebie nie pasują. Przez pierwsze 250 str.
(całość liczy 300) momentów intrygujących, dynamicznych, wprowadzających
niezwykłość miasteczka i jego mieszkańców jest dosłownie na jedną stronę! To
wygląda tak, jakby Carroll pisał romansidło, pomijając w ogóle swój pomysł, a
potem, pod koniec książki, nagle chciał jednym pstryknięciem zamienić to w
„śmieszny horror”.
Podsumowując,
odradzam lekturę tego słabego i przewidywalnego debiutu. Pochwały wielu
renomowanych krytyków i autorów, moim zdaniem, nie znajdują odzwierciedlenia w
zastanej tu treści. W tym przypadku to nie było to, na co miałem nadzieję.
Często musiałem sprawdzać grzbiet książki, aby upewnić się, że nie czytałem czegoś
wydanego przez vanity. Czułem się strasznie niekomfortowo przy okazji obcowania
z rzeczą Carolla, jakby oblepiał mnie zewsząd kicz i niewątpliwe ambicje do
taniej szmiry rodem z brazylijskiego tasiemca. To proza przez maleńkie
"p", cała lepka od pretensji!
Miałem
nadzieję na o wiele większą dawkę zdumiewających wydarzeń (zwłaszcza na
początku i w środku książki), chciałem też poczuć strach. Zamiast tego
otrzymałem żenujące podboje miłosne równie żenującego protagonisty i generalnie
nijakie dziełko, bez ikry, bez tempa i odpowiedniej dramaturgii, za to z
nielimitowaną pobłażliwością dla nieudolnych i płytkich postaci. U wielu
czytelników zakończenie wzbudziło mieszane uczucia, w tym rozczarowanie. Mnie
natomiast zawiodła sama droga prowadząca do epilogu - spodziewałem się czegoś
znacznie bardziej złożonego, szybszego i przerażającego.
Przerzucałem
kolejne kartki i nie mogłem się doczekać, kiedy to się wreszcie skończy
(pomijając samą końcówkę). Bo, podobnie jak Tomasz: „Nawet jeżeli mam do
czynienia z najgorszą szmirą, kiedy już raz zacznę czytać, tkwię na haczyku, aż
dobrnę do końca”.
„Kraina
Chichów” to moje największe, pomijając czasy szkolne, czytelnicze
rozczarowanie.
Ocena: 2,5/10
Czytałam ją wiele lat temu, myślałam, że jej nie skończę. Dla mnie lektura tej książki była mordęgą;p
OdpowiedzUsuńCieszę się, że tak uważasz, chociaż zdaję sobię sprawę, przez co przechodziłaś ;)
OdpowiedzUsuńWłaśnie od czasu KCh dokładam starań, aby drugi raz nie spotkało mnie takie rozczarowanie.
Czytałem temu dawno za sprawą ówczesnej sympatii mej - wtedy podobało mi się chyba nawet, ale dziś nie pamiętam nic. Co też świadczy znacząco. Zresztą czytałem chyba jeszcze jedną, ale nie pamiętam którą.
OdpowiedzUsuń...czyli nic tylko "wielka amenzja" u Ciebie - to wiele by mówiło, i mówi, szkoda tylko, że Tobie nic po tym! : )
UsuńNo przyznaje ze bardzo obiektywna ocena. Milo sie czyta ze oprocz super polecen sa jakies ostre konkrety. Recenzja super, ale po ksiazke chyba nie siegne...
OdpowiedzUsuńBardzo dziękuję, Sandro!
UsuńDlatego recenzję popełniłem - by nie sięgać! : )
Bardzo fajnie napisana recenzja! Poczytam inne, może coś mnie zainteresuje :-)
OdpowiedzUsuńKrytyczne recenzje są podobno największym wyzwaniem dla piszącego. Nie do końca się z tym zgazam, bo i przy świetnych tytułach miałem problem nie tylko z "fajną" recenzją, ale w ogóle - nawet z przyzwoitą ;)
UsuńZapraszam, zapraszam! Drzwi szeroko otwarte, 24/7 : )
Dawno się tak monstrualnie nie zgadzałem z żadną recenzją. 2,5 dla "Krainy Chichów" łaaaaa.....śmiała, ale szalenie kontrowersyjna ocena. Trochę jakby Lovecraftowi dać 3,5/10 i uzasadnić, że w jego tekstach jest mało akcji i nieciekawi bohaterowie. Cóż, piękne są różnice w upodobaniach ludzi - polecam obejrzeć film "W Paszczy Szaleństwa" Carpentera pod kątem "Krainy Chichów". PS. Mnie Kraina szczerze przerażała. PPS. A Carroll potrafi faktycznie pisać irytująco - vide zbiór "Kobieta Która Wyszła Za Chmurę".
OdpowiedzUsuń