21 grudnia 2017

Lepka ta kraina / Jonathan Carroll „Kraina Chichów”

Młody nauczyciel angielskiego – Tomasz Abbey – postanawia spełnić swoje marzenie i napisać biografię Marshalla France’a – pisarza, którego książkami fascynował się od dziecka. W tym celu bierze urlop w pracy i wkrótce udaje się do małego miasteczka Galen w stanie Missouri, gdzie pisarz spędził większość życia i gdzie mieszka obecnie jego córka. W międzyczasie spotyka przypadkiem w księgarni inną fankę France’a – Saxony, która oferuje swoją pomoc i ostatecznie razem podejmują się zadania. Ale z czasem zauważają, że w miasteczku dzieją się dziwne rzeczy.

Książkowym protagonistą jest Tomasz Abbey, człowiek sławny jedynie ze względu na osobę swojego ojca - aktora. Bohatera poznajemy jako osobnika zawieszonego w próżni – nauka w szkole mu nie wystarcza, uważa on, że ​​jego życie jest tak frapujące, jak obserwacja wzrostu trawy. Nie dziwi zatem, że wykazuje desperacką potrzebę zmiany, którą jest niewątpliwie możliwość spisania biografii swojego idola. Bo choć France był powszechnie znany z wymyślnej i unikalnej twórczości, to niemal nic nie wiedziano o jego życiu osobistym. Ów projekt wydaje się być dla Tomasza istną cezurą, tym bardziej, że córka France’a – Anna – od razu zgadza się na nową rolę protagonisty, wykazując serdeczność, a nawet – co trochę dziwne – nalega na jak najszybsze jej ukończenie.

„Kraina Chichów” to debiutancka powieść Carrolla z gatunku urban fantasy, wydana w 1980 roku, gdy pisarz liczy sobie 31 wiosen. Ta, podobno kultowa, ‘maskotka’ wśród fanów prozy autora, chwalona przez Neila Gaimana, dla mnie osobiście jest czymś zupełnie innym…


Witajcie w …krainie grafomanii, gdzie najlepszy jest…epilog!

Bo co my mamy w tej książce? Są: kochankowie, ochy-achy, seks, erekcja, piersi, trójkąty, czworokąty… żenada! Pierwszy z brzegu cytat:

„-Czego ja chcę? Dlaczego właśnie teraz zadajesz mi to pytanie? Chciałam ciebie, Tomaszu. Nadal chcę. Tylko czy to w tej chwili ma jakiekolwiek znaczenie?”

Ciągłe „Tomaszu. Anno. Ryszardzie” gwarantuje znużenie i irytację. Daje poczucie uczestniczenia w jakiejś telenoweli (Paradoksalnie najlepiej wypada imię…Saxony).
Czułem się tak, jakbym teoretycznie miał iść na spotkanie (wieczorek) ze znanym aktorem, a ostatecznie wylądował na pokazie garnków…

Wśród tej grafomańskiej dżungli, siłą rzeczy, tak dla wyjątku, można odnaleźć ciekawsze wersy, jak np. ten:
„Ostre i czyste słońce tkwiło jak pieczęć pośrodku kobaltowoniebieskiej koperty.”
Albo ten: „Poznałeś najbardziej szokującą część prawdy. Reszta to już tylko PS-y.”
Powyższe to jedynie wyjątki, które można zliczyć na palcach jednej ręki.

Książkę podzielono na trzy części i epilog. Pierwsza z nich wypada bardzo przeciętnie, ale to w końcu początki historii, więc dajmy jej czas na rozwinięcie skrzydeł. Poza intrygującym wątkiem kolekcjonerskim brak elementów godnych uwagi. Druga część to już totalna katastrofa - siedlisko ochów-achów, że aż miło! Trzecia część (naznaczona jeszcze powikłaniami po drugiej)… a ja wciąż czekam na ten horror; dopiero jakieś 40 ostatnich stron jest zbliżone do tego, co niby miało być w całej książce, na zasadzie: „[ja, Carroll] przysiądę trochę nad zakończeniem, zaskoczę, dodam dreszczyku emocji, a czytelnicy na pewno nie zauważą ponad 200 str. kiczu i bylejakości”. Mówiąc delikatnie, nie przepadam za książkami, w których zakończenie jest jedyną ciekawą częścią.

Narracja pierwszoosobowa jest często dobrym posunięciem, ale tylko wtedy, gdy autor dobrze sobie z nią radzi i potrafi uczynić narratora ciekawą postacią i pozwolić czytelnikowi utożsamiać się z nią. Gdzieś w połowie książki Tomasz (nauczyciel i pisarz-amator zarazem) okazuje się kimś zupełnie innym, niż był do tej pory. „Poczułem się jak szmata”, mówi o sobie. I trudno się z tym nie zgodzić. Ale to nie koniec! Jakby komuś było mało, nasz główny bohater z przeciętniaka – typowego szaraka - okazuje się obdarzonym nadprzyrodzoną mocą wybrańcem! Innymi słowy, cała ta narracja brzmi czasami jak biuletyn wymęczonych fraz.

Nie podobał mi się żaden z bohaterów książki, żaden nawet przez chwilę nie wzbudził mojej ciekawości. Może to dlatego, iż Carroll nie zagospodarował odpowiednio ich potencjałów (zwłaszcza obu kobiet), pozbawiając ich tym samym głębi. Nie czułem potrzeby empatii z kimkolwiek na żadnym poziomie – chciałem, żeby jak najszybciej zniknęli, by coś im się wreszcie stało. Mowa o męskim „bohaterze” po przejściach, czyli niesympatycznym, zrzędliwym, zaabsorbowanym sobą i piekielnie nudnym Thomasie oraz o dwóch postaciach kobiecych: tajemniczej kokietce i asystentce-maniaczce. Gasną oni niemiłosiernie już po 1-2 wypowiedzianych kwestiach, a przecież to na ich barkach oparł Carroll swoje dzieło… i na miasteczku. Ponadto główny bohater wydaje się mieć ten sam problem, co sam autor: nie potrafi dotrzeć do drugiej osoby, wyjść jej naprzeciw, bo nie rozumie nikogo poza samym sobą. 

W rzeczywistości 200 stron to opowieść o człowieku, który stara się sprostać wyzwaniu napisania biografii idola, w tle zaś zażenowany czytelnik obserwuje (pseudo)relacje Thomasa z dwoma kobietami. Biorąc pod uwagę wysoce nieprzyjemną naturę protagonisty, którego największym „osiągnięciem” jest jego słynny ojciec, nietrudno zauważyć, iż manipulowanie tudzież zajmowanie się przez niego dwoma żeńskimi postaciami, ma jedynie przełamać rozwlekłą i drętwą historię.

W „Krainie Chichów”, rzecz jasna, nie uświadczymy współczesnych technologii, a więc Thomas, by wykonać swe zadanie, udaje się do biblioteki i analizuje obszerne tomy. Ale skoro miał taką wielką obsesję na punkcie A. France’a, dlaczego dotychczas nie studiował jego życia, nie uczył się go na pamięć (jak na prawdziwego fana przystało)? Wydaje się to szczegółem nie tyle dziwnym, ile wręcz niedopracowanym przez Carrolla.
W tej książce jest też mnóstwo scen seksualnych, bez których można się było obejść, a ich obecność sprawiała wrażenie, jakby były jedynym powodem włączenia do powieści dwóch postaci kobiecych. Zbyt wiele owych scen, tak samo, jak wstrętnego i pretensjonalnego języka...

Pisarstwo Carrolla do mnie nie przemawia: świat wykreowany wydaje się wręcz odstręczający, a bohaterowie nie wzbudzają ani grama sympatii bądź zainteresowania. Większość zdań przypomina jedynie niedbałe i bezmyślne karykatury, a gros scen jest zwyczajnie przestylizowanych. Tak więc wykreślam z pamięci nazwisko autora, ale nie tytułu książki. Inaczej zapomniałbym go i nie mógł przestrzegać przed nim innych, łudzących się, że warto go przeczytać. Nie wiem, jak ckliwe romansidło z trójkątem relacyjnym w tle można w ogóle nazwać „śmiesznym horrorem”? Parafrazując opis wydawcy z okładki, mamy do czynienia z… niezwykłą mieszanką pretensjonalności, tanich uniesień miłosnych oraz spektakularnie zaprzepaszczonego potencjału. Nie tego się spodziewałem. Wielkie rozczarowanie i niesmak. Uwaga! Nie ma żadnego horroru, nie ma humoru, jest romansidło rodem z harlequinów.

Wielu chwali pomysł, a prawda jest taka, że ktoś w końcu musiał na niego wpaść. Szkoda tylko, że tym kimś okazał się Carroll i mistrzowsko pomysł spartolił! Ponadto swojego pomysłu autor pozwala nam posmakować tak, jak to ma miejsce na degustacji w supermarkecie (Tam chociaż, jeśli trafi się życzliwa hostessa, tacek można wziąć kilka, a tu…). Jednym słowem, wszystko, co ciekawe autor zdaje się zostawiać gdzieś na boku! Miasteczko potraktował bardzo po macoszemu. Końcówka w powiązaniu z wcześniejszą akcją zwyczajnie do siebie nie pasują. Przez pierwsze 250 str. (całość liczy 300) momentów intrygujących, dynamicznych, wprowadzających niezwykłość miasteczka i jego mieszkańców jest dosłownie na jedną stronę! To wygląda tak, jakby Carroll pisał romansidło, pomijając w ogóle swój pomysł, a potem, pod koniec książki, nagle chciał jednym pstryknięciem zamienić to w „śmieszny horror”.

Podsumowując, odradzam lekturę tego słabego i przewidywalnego debiutu. Pochwały wielu renomowanych krytyków i autorów, moim zdaniem, nie znajdują odzwierciedlenia w zastanej tu treści. W tym przypadku to nie było to, na co miałem nadzieję. Często musiałem sprawdzać grzbiet książki, aby upewnić się, że nie czytałem czegoś wydanego przez vanity. Czułem się strasznie niekomfortowo przy okazji obcowania z rzeczą Carolla, jakby oblepiał mnie zewsząd kicz i niewątpliwe ambicje do taniej szmiry rodem z brazylijskiego tasiemca. To proza przez maleńkie "p", cała lepka od pretensji!

Miałem nadzieję na o wiele większą dawkę zdumiewających wydarzeń (zwłaszcza na początku i w środku książki), chciałem też poczuć strach. Zamiast tego otrzymałem żenujące podboje miłosne równie żenującego protagonisty i generalnie nijakie dziełko, bez ikry, bez tempa i odpowiedniej dramaturgii, za to z nielimitowaną pobłażliwością dla nieudolnych i płytkich postaci. U wielu czytelników zakończenie wzbudziło mieszane uczucia, w tym rozczarowanie. Mnie natomiast zawiodła sama droga prowadząca do epilogu - spodziewałem się czegoś znacznie bardziej złożonego, szybszego i przerażającego.

Przerzucałem kolejne kartki i nie mogłem się doczekać, kiedy to się wreszcie skończy (pomijając samą końcówkę). Bo, podobnie jak Tomasz: „Nawet jeżeli mam do czynienia z najgorszą szmirą, kiedy już raz zacznę czytać, tkwię na haczyku, aż dobrnę do końca”.
„Kraina Chichów” to moje największe, pomijając czasy szkolne, czytelnicze rozczarowanie.

Ocena: 2,5/10


9 komentarzy:

  1. Czytałam ją wiele lat temu, myślałam, że jej nie skończę. Dla mnie lektura tej książki była mordęgą;p

    OdpowiedzUsuń
  2. Cieszę się, że tak uważasz, chociaż zdaję sobię sprawę, przez co przechodziłaś ;)
    Właśnie od czasu KCh dokładam starań, aby drugi raz nie spotkało mnie takie rozczarowanie.

    OdpowiedzUsuń
  3. Czytałem temu dawno za sprawą ówczesnej sympatii mej - wtedy podobało mi się chyba nawet, ale dziś nie pamiętam nic. Co też świadczy znacząco. Zresztą czytałem chyba jeszcze jedną, ale nie pamiętam którą.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ...czyli nic tylko "wielka amenzja" u Ciebie - to wiele by mówiło, i mówi, szkoda tylko, że Tobie nic po tym! : )

      Usuń
  4. No przyznaje ze bardzo obiektywna ocena. Milo sie czyta ze oprocz super polecen sa jakies ostre konkrety. Recenzja super, ale po ksiazke chyba nie siegne...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo dziękuję, Sandro!
      Dlatego recenzję popełniłem - by nie sięgać! : )

      Usuń
  5. Bardzo fajnie napisana recenzja! Poczytam inne, może coś mnie zainteresuje :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Krytyczne recenzje są podobno największym wyzwaniem dla piszącego. Nie do końca się z tym zgazam, bo i przy świetnych tytułach miałem problem nie tylko z "fajną" recenzją, ale w ogóle - nawet z przyzwoitą ;)
      Zapraszam, zapraszam! Drzwi szeroko otwarte, 24/7 : )

      Usuń
  6. Dawno się tak monstrualnie nie zgadzałem z żadną recenzją. 2,5 dla "Krainy Chichów" łaaaaa.....śmiała, ale szalenie kontrowersyjna ocena. Trochę jakby Lovecraftowi dać 3,5/10 i uzasadnić, że w jego tekstach jest mało akcji i nieciekawi bohaterowie. Cóż, piękne są różnice w upodobaniach ludzi - polecam obejrzeć film "W Paszczy Szaleństwa" Carpentera pod kątem "Krainy Chichów". PS. Mnie Kraina szczerze przerażała. PPS. A Carroll potrafi faktycznie pisać irytująco - vide zbiór "Kobieta Która Wyszła Za Chmurę".

    OdpowiedzUsuń