25 października 2017

Podróże odmieniają / Patrick White "Przepaska z liści"

Patrick White w 1973 r. stał się pierwszym pisarzem australijskim, który otrzymał Nagrodę Nobla za „epickie i psychologiczne mistrzostwo, dzięki któremu odkryty został nowy literacki kontynent”. „Przepaska z liści” powstaje trzy lata później. Autor wykorzystał w powieści autentyczną historię Elizy Fraser, która również doświadczyła katastrofy statku, przeżyła podobne chwile na wyspie, i której także udaje się wrócić do świata cywilizowanego. Wyspa ta odtąd nazywa się „wyspą Frazer”, a położona jest tuż przy wschodnim wybrzeżu Australii.

„Odniosłam tylko wrażenie, że ona czuje się oszukana, ponieważ los odmówił jej jakiegoś najważniejszego przeżycia, chociaż byłaby gotowa, jeśli trzeba, zapłacić za nie cierpieniem.”

Małżeństwo Ellen i Austin Roxburgh odwiedzają w Australii jego brata, a następnie wracają statkiem do Anglii, skąd przybyli. Na początku teraźniejszość, tj. wątki na statku i droga powrotna przeplatają się w książce z retrospekcjami. Jednak im dalej, tym coraz bardziej do głosu zaczyna dochodzić przeszłość. Akcja rozpakowuje się ospale. Nim zdarzy się katastrofa, minie wiele stron, a tymczasem poznamy fragmenty poświęcone temu, jak to Ellen została żoną Austina Roxburgha oraz te o początkach ich małżeństwa, wcześniejszych rodzinnych perypetiach Ellen; relacjach obu braci, wreszcie przebieg wizyty u szwagra w Australii. Miejsce akcji zaś występuje pod nazwą: Ziemia Van Diemena (dzisiejsza Tasmania).

Kornwalijsko-australijska wersja „Z pamiętników młodej mężatki”.

Losy Ellen automatycznie kojarzą mi się z książką Gabrieli Zapolskiej pt. „Z pamiętników młodej mężatki”. Kto czytał, ten wie. Obie pary powstały poprzez połączenie wyżu z niżem, dosłownie i w przenośni. To antynomiczne sfery ekonomiczne i społeczne. Początkowy kontrast między małżonkami widziany w scenie na statku w kajucie – nie sposób odgadnąć tego, że kiedyś było między nimi inaczej.  Bo po kilkunastu latach wydają się zupełnie do siebie dostrojeni i raczej zgodni, a kiedyś tak nie było. Co jeszcze ciekawe, Ellen, tak jak jej polska odpowiedniczka, także pisze swój pamiętnik, z początku nazywając męża i jego rodzinę jako „ich”: to jest „ich dom”, „mieszkam u nich”, co więcej pisane wielką literą. Kontrast małżeński chciał White dodatkowo uwypuklić w listach Ellen - w pewnym momencie czytelnik zauważa rażące błędy ortograficzne i zastanawia się, czy to aby nie wpadka redakcyjna. Oczywiście, że nie.                                                                                                                 
              
Ellen i Austin to małżeństwo niewydarzone, zwłaszcza on. Najlepiej zacytować w tym momencie fragment: „Chciałabym widzieć w moim mężu ideał. Nie chcę, aby go ktokolwiek ranił. Sama łatwiej znoszę rany, chętnie wzięłabym je na siebie, żeby jego oszczędzić. W ogóle kobiety są silniejsze, bo mimo całej mądrości, jaką się chełpią mężczyźni, kobiety wiedzą więcej od nich. Umiemy też znieczulać zarówno ciało, jak i duszę na cierpienia”.  Choć, co warte odnotowania, to nie żona w tym małżeństwie próbowała zmienić męża. Bo mowa tu też o „kobiecej bierności, przyniesionej wraz z żeńską płcią na świat, a później spotęgowanej przez małżeństwo z kochanym biednym panem Roxburghiem.”

Ponadto White cały czas tytułuje swoją bohaterkę w dwójnasób, tj. per Ellen Gluyas oraz per pani Roxburgh - był też pan Roxburgh - jakby nie mógł stosować imion (Austin-Ellen), a po drugie, to irytuje, czytelnik nie potrzebuje tych podkreśleń przez kilkaset stron, żeby zauważyć poniekąd współwystępowanie dwóch Ellen; sam doskonale zauważy kontekst, w jakim w danej chwili znajdują się małżonkowie oraz sama protagonistka (raz pani, raz dziewucha). White także w kółko wałkuje motyw utraty i niespełnienia rodzicielskiego. 
 
Patrick White w ogóle nigdzie się nie spieszy. Jak zaczął od wprowadzenia, tak trwa ono i trwa - można rzec, iż pisarz nie kontroluje proporcji swojego dzieła. W tym miejscu wyobraźmy sobie, że istnieją (jednak) autorzy, którzy od razu przechodzą do sedna… Tymczasem Australijczyk zaburza relacje w budowie książki, kładąc nacisk na wstęp i zakończenie, zaś po macoszemu traktując rozwinięcie, które zapewne dla wielu zainteresowanych książką wydaje się najsmaczniejszym kąskiem. Raczej nie fascynuje go dynamika, baczniej pochyla się nad subtelnościami czy rozmowami postaci. Powolne są nawet sceny katastrofy statku. Po rozwlekłym początku, gdy przychodzi już do zdarzeń po katastrofie, trudno jest poczuć to, co się właśnie dzieje, znowu jakby nie do końca autor zaangażował się w tę część opowieści. Koncentrując się na ludziach, zabrakło mi zdecydowanie osadzenia w krajobrazie, w geografii Australii – kontynentu jakże surowego, dziewiczego, nieznanego i ogromnie niebezpiecznego w 1830 r.! Czytelnik też chciałby o tym poczytać. Natomiast jeśli chodzi o część ostatnią, czyli powrót bohaterki do cywilizacji, do normalności, to wypada pochwalić autora, który spisał to zwięźle i sugestywnie. Pomimo tego, że znamy zarys fabuły jeszcze przed lekturą, pisarzowi udaje się dokonać kilku zwrotów akcji.

Muszę też wspomnieć, że trafiłem na bardzo dobre wydanie (Wydawnictwo Muza): małe, niezwykle poręczne i lekkie, formalnie gdzieś pomiędzy wydaniem standardowym a kieszonkowym kryminałem - format ten zdecydowanie pomógł mi przebrnąć przez książkę w tempie szybszym, niż mogłem się spodziewać. Znacząco ułatwił mi to również pierwszy rozdział, który skutecznie rozbudza czytelniczy apetyt: White popisuje się wielkim kunsztem, kreśląc otwierający utwór dialog dwóch kobiet z towarzystwa.

Jednakże czuję się w pewien sposób oszukany przez autora. Można spytać wprost: gdzie ta katastrofa statku, gdzie ci rozbitkowie, gdzie nieznane plemiona? O tym to miało być i oczywiście o wpływie owych wydarzeń na protagonistkę. Czuję się oszukany, gdyż przez ponad 1/3 książka wygląda zgoła inaczej, jak powieść obyczajowa, psychologiczna, w stylu „Pamiętników młodej mężatki” - pełna zagadnień towarzyskich, konwenansów i detali. Jak już wspominałem, na „trzęsienie ziemi” przychodzi długo czekać, a poza tym termin ten może wzbudzać śmieszność, skoro opis książki wyraźnie o nim uprzedza. Więc to nie o to tutaj chodzi, żeby roztrzaskać się na statku i wpaść na tubylców...

Odpowiedź, uważam, jest jedna: głównym celem Australijczyka było nakreślenie porteru psychologicznego Ellen-KOBIETY – jej położenia między dwoma światami i związanego z tym poczucia samotności, zaś cała reszta pozostaje wyraźnie w tyle ekspozycji, stąd też bardzo możliwe towarzyszące czytelnikowi uczucie niedosytu, lekkiego zawodu odnośnie innych aspektów dzieła. Bo White to rzemieślnik, przynajmniej w tej książce.

„Myślała ze smutkiem, że żadne z dwóch światów, niemożliwych do pogodzenia, nigdy zapewne jej nie zaakceptuje i nigdy też te dwa światy nie zespolą się w jedną całość.”

Dziewiętnastowieczna Ellen Roxburgh zostaje umieszczona na swoistym rollercoasterze lub też kolejce górskiej, jak kto woli. I wcale nie chodzi tu o dynamikę czy momentalne zmiany jej położenia, lecz o ilość tych zmian „wysokości” w jej życiu: Ellen przed małżeństwem, małżeństwo, katastrofa, wyspa w dwóch odsłonach i powolny powrót do cywilizowanej braci. Więcej tu przysłowiowego spadania z deszczu pod rynnę niż podróży góra-dół. Innymi słowy, przypadek Ellen, budowa jej portretu psychologicznego, przypomina zabawę słynnym jo-jo, przy czy czym bohaterka jest jądrem tejże zabawki. Z początku White bawi się przedmiotem jednostajnie, opuszczając go ciągle na podobną odległość, i tak przez długi czas książki. Z czasem pisarz dokłada więcej siły w bujanie, rezygnując z powtarzalności, tak że jo-jo samo nie wie, jak daleko poleci i jak szybko powróci. Zwiększa się też amplituda. Zaś tytułowa przepaska jest dla bohaterki symbolem, ostatnim bastionem cywilizacji.

„Przepaska z liści” to też dziewiczy kontynent, najpóźniej odkryty przez Europejczyków, jak również odwrócony temat „Robinsona Cruzoe”. Natomiast nie ulega wątpliwości, że jest ona dziełem zbyt kobylastym, zwłaszcza w pierwszej połowie, i to nie tylko moje zdanie, a opinia innych czytelników. „Rozwija się boleśnie wolno” - to cytat z jednej z recenzji. To też zarzut, który niemal zawsze powtarza się à propos dzieł Australijczyka. Dlatego, żeby nie poczuć się oszukanym, warto zostać ostrzeżonym. Cierpliwość czytelnika opłaci mu się korzyściami drugiej połowy książki.

Ocena: 6/10


Patrick White, Przepaska z liści (A Fringe of Leaves); przeł. Maria Skibniewska. Warszawa: Wydawnictwo Muza, 1995.

9 komentarzy:

  1. Aj ile razy czytalam i w polowie juz bylam tak niezadowolona ze czytalam po lebkach! Czasami nawet nei zdazylam dojsc do 2 polowy bo umarlam z nudow. Wydaje mi sie ze po prsotu sobie odpuszcze. :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Jestem dość niecierpliwią czytelniczką, więc to chba książka nie dla mnie ☺️

    OdpowiedzUsuń
  3. Chyba bym nie przebrnęła przez tę książkę...

    OdpowiedzUsuń
  4. Przyznam zupełnie szczerze, że słyszę o tym autorze pierwszy raz. Ciekaw jednak, czy te dzieła przednoblowskie wypadają lepiej. Może kiedyś poszukać czegoś jego autorstwa w noblowskiej ciekawości właśnie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Po pierwsze, cieszę się, że Cię w jakiś tam sposób zaskoczyłem tym autorem :) Po drugie, "Przepaska..." na pewno nie jest jego najgłośniejszą powieścią, tutaj prym wiedzie "Wóz ognisty", może też "Voss" oraz "Wiwisekcja". Tak czy inaczej, wybór jest duży, a tematyka różnorodna.

      Usuń
  5. Historia byc moze jest ciekawa,ale dla mnie wydaje sie zbyt nudna. ;)

    OdpowiedzUsuń
  6. Nigdy nie słyszałem o tym pisarzu, a przecież dostał Nobla. Po lekturze bloga na razie nie chcę go poznać

    OdpowiedzUsuń
  7. Ech, nie ma chyba nic gorszego niż tekst z okładki, który traktuje o czymś zupełnie innym, niż to, o czym jest powieść. Patricka White'a poznałem za sprawą Wiwisekcji i po lekturze tej książki, Australijczyk kojarzy mi się jako autor, który w sposób niezwykle drobiazgowy konstruuje portrety psychologiczne swoich bohaterów. Jakoś nie mogę sobie wyobrazić dynamizmu i akcji w wykonaniu tego pisarza :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Masz rację z tymi notami od wydawcy umieszczanymi z tyłu - bo albo za dużo ujawniają (dlatego nigdy nie doczytuję ich do końca!), albo koncentrują się mniejszych, ale bardziej nośnych akcentach powieści, byle dla potencjalnego czytelnika było atrakcyjnie, ewentualnie szybko i krwawo... To było moje pierwsze spotaknie z Australijczykiem, troszkę wpadłem w pułapkę opisu i dlatego po nią, a nie np. po "Wiwisekcję", sięgnąłem :) Ponadto podobny zarys fabuły ma "Voss" i to ku niemu zwrócę się w deugiej kolejności :)
      Tak, bardzo udanie kontruuje te swoje portrety - tego mu zabrać nie sposób! ;)

      Usuń