5 czerwca 2017

Hunter w wodnistym zaułku / Simon Beckett "Niespokojni zmarli"


Tłumaczenie: Sławomir Kędzierski
Dr David Hunter powraca po 6 latach w thrillerze medycznym pt. „Niespokojni zmarli”. Następca „Wołania grobu” pojawił się na horyzoncie, przynajmniej dla mnie, zupełnie nagle i nieoczekiwanie. Po pierwsze dlatego, iż w międzyczasie ujrzały światło dzienne dwa inne, niezwiązane z cyklem, tytuły, tj. „Rany kamieni” – wybitnie nieudany, najgorszy twór pisarza, który (o zgrozo) przeczytałem – oraz „Zimne ognie”, od poznania których odstraszyły mnie skutecznie napływające zewsząd nieprzychylne opinie. Po drugie regularnie obniżający się poziom twórczości Becketta, który wprawdzie zaczął rewelacyjnie od „Chemii śmierci” i „Zapisane w kościach”, następnie resztkami artystycznego polotu wykreował wciąż bardzo dobre „Szepty zmarłych”, ale już od 2011 r. i „Wołania grobu” owoce pracy twórczej zaczęły się wyraźnie nadpsuwać, czego dobitnym przykładem są wspomniane „Rany kamieni”. Powiem szczerze, że skreśliłem już serię z antropologiem sądowym w roli głównej: raz, że minęło tyle lat, dwa, nic nie wskazywało, iż Hunter wróci. Stąd też na fali zaskoczenia nowym tomem, niedawno obchodzonych urodzin oraz wciąż żywego sentymentu do początkowych dzieł Becketta, sprawiłem sobie tę oto książkę.

Wszystkie dotychczasowe (4) części cyklu posiadam w domowej biblioteczce, wszystkie od Wydawnictwa Amber. Nietrudno zauważyć, że „Niespokojni zmarli” już „fizycznie” są nieco odrębni od swych kolegów sprzed lat. Po pierwsze, „transfer” do „Czarnej Owcy”, czyli awans na wydawniczej drabinie. Po drugie, objętość – pół tysiąca stron! – która nijak ma się do poprzedników pisanych niemal pod linijkę: 300-350 str. każde. To wydawnictwo może jest lekkie podczas lektury, ale z drugiej strony wątłe – zupełnie inne niż zwarte i kompaktowe AMBER-owskie publikacje. 
  
Beckett umiejscawia akcje swoich powieści tylko tam, gdzie sam miał okazję przebywać. W tym przypadku pisarz zabiera nas na angielską prowincję, do hrabstwa Essex, niedaleko Chelmsford: „Na wybrzeżu wyspy Mersea znalezione zostają zwłoki w stanie głębokiego rozkładu. Miejscowa policja prosi Huntera o pomoc przy ich wydobyciu i identyfikacji. Śledczy podejrzewają, że to ciało Leo Villiersa, syna wpływowej miejscowej rodziny, który zaginął wiele miesięcy temu. Istnieją przypuszczenia, że miał romans z mężatką, Emmą Derby, pozbył się kochanki i popełnił samobójstwo.” To właśnie wokół postaci Leo i Emmy zogniskowane będzie śledztwo. Odnalezione zwłoki prowadzą do szeregu zdarzeń sprzed wielu miesięcy. Widać, że woda miała już dość ludzkich tajemnic i okrucieństw. 
„(…) wydarzenia, które mnie tu sprowadziły, były tylko ostatnimi konsekwencjami zbrodni, której korzenie tkwiły w przeszłości…”
Tym razem Beckett zabiera czytelnika w zupełnie nowe środowisko. Witajcie w krainie wszechobecnej wilgoci, usłanej bagnami, mokradłami i błotem, w miejscu nieustannego cyklu odpływów i przypływów, gdzie woda słodka permanentnie miesza się ze słoną, a każda większa ulewa przeobraża strumyki w groźne rwące rzeki, która dla laika spoza okolic stanowią poważne zagrożenie życia i zdrowia. (Jak zwykle w takich sytuacjach przydałaby się mapa, której niestety nie uświadczymy, co moim zdaniem stanowi spore zaniedbanie.) Nieznajomość specyfiki terenu, gapiostwo oraz prześladujący pech dają się mocno we znaki naszemu bohaterowi. Początkowa rola, jaką będzie odgrywał dr Hunter w owej sprawie zaskoczy nie tylko czytelnika, ale i jego samego. Mimo to protagonista nie będzie mógł narzekać na niedostatek wrażeń, biorąc pod uwagę odosobnienie tegoż rejonu.


Wyspa Mersea  *
„Niespokojni zmarli” to niczym połączenie najlepszego dzieła Becketta (tak, cenię 2. część, „Zapisane w kościach”, wyżej aniżeli debiut) z tym najgorszym („Rany kamieni”). Pytanie tylko, co ostatecznie wypłynie na wierzch?

Tutaj króluje woda, a „Zapisane w kościach”, pomimo odciętej od świata wyspy Runy z jej tajemniczymi kurhanami rodem z „Psa Baskervillów”, to domena innego żywiołu - ognia. I podobnie jak w „Ranach kamieni”, Hunter w 5. tomie również poznaje pewną osobliwą (i niepełną) rodzinę. Zresztą nie brakuje bezpośrednich odniesień do obu wcześniejszych tytułów. **[CYTATY NA DOLE]

W tej powieści woda jest zarówno współtowarzyszem zbrodni - bo ukrywa i przechowuje jej owoce - jak i świadkiem gorszących scen. Fabuła odkrywana jest stopniowo i powoli. Czytelnik nie doświadczy zwalającej z nóg dozy spektakularności.  
Hunter musi zmierzyć się ze środowiskiem wodnym, a to realia zupełnie odmienne od tych, w których się wyspecjalizował, tj. badania zwłok odnajdywanych na lądzie. Inna sprawa to stworzenia wodne, które nie są dostarczycielami żadnych pożytecznych dla antropologa informacji, np. co do długości przebywania zwłok pod wodą, w przeciwieństwie do lądowych padlinożerców albo słynnych po „Chemii śmierci” much plujek. Dowiemy się, jak zwykle u Becketta, wiele ciekawego zarówno o stopniu rozkładu, jak i cechach charakterystycznych zwłok będących pod długotrwałym wpływem wody, tlenu oraz światła. Jak powstaje na zwłokach warstwa tłuszczowosku? Albo na czym polega zastosowany przez Huntera test Kopciuszka? Na tym przykładzie pokazano, że mimo stopnia zaawansowania medycyny sądowej i technik wypierających metody bezpośrednie, najprostsze i najstarsze sposoby często okazują się tymi najlepszymi.

Hunter jako bohater stracił ikrę już w przeciętnej 4. części („Wołanie grobu”) sprzed 6 lat. Protagonista stał się miękkim jak galareta, ckliwym typem, a sam Beckett najwyraźniej zapomina się w proporcjach dzieła i nadużywa miłosnych rozterek swojej głównej postaci zamiast koncentrować się na idei świetnego thrillera. Mimo że Hunter bardziej niż o sprawie, myśli o pewnej miejscowej damie, wszystkie odkrycia i przełomy dochodzenia i tak padają jego łupem. Doktor jakby pozornie nic nie robiąc, nie prowadząc oficjalnego śledztwa, zawsze znajduje się tam, gdzie coś się dzieje albo przyciąga do siebie różne znaleziska. Tak jak pisałem, David jest niemrawy jak śnięta ryba – raz tylko za sprawą błyskotliwej dedukcji dokonuje znaczącego odkrycia. Swoją drogą, to, co obrzydliwego i potwornego skrywała otaczająca okolice woda, może przyprawić o koszmary nocne. Wypada tylko współczuć mieszkającym tam ludziom. Reszta bohaterów absolutnie niczym się nie wyróżnia; tacy, jakich wielu spotyka się w książkach, zbyt łatwo idzie o nich zapomnieć. Natomiast służby mundurowe cechuje nieudolność – Hunter nawet podczas zwykłej kolacji albo wieczornego spaceru jakimś trafem wpada w wir kluczowych wydarzeń, a policja niby jest, ale zupełnie niczego nie odkrywa, jedynie reaguje (po fakcie) na to, co pada łupem antropologa.   

Kolejny ściągający powieść na dno element to podciąganie wyjaśnień, byle tylko pasowały do tego, co Beckett wcześniej napisał, nie zwracając przy tym uwagi na wiarygodność. Uzasadnienia serwowane przez pisarza momentami wydają się komiczne i naciągane. Motyw jednych z odkrytych zwłok pasuje nijak do prezentowanej historii, nie odgrywając żadnej znaczącej roli w fabule. Po co więc jest? Ogółem, spośród wielu wątków zabójstw i zwłok, tak naprawdę tylko jeden uważam za naprawdę udany – ten, który korzeniami sięga najdalej wstecz.

Od poziomu „Zapisane w kościach” czy „Chemii śmierci” 5. część cyklu dzieli stos zwłok w daleko posuniętym rozkładzie, nie mam co do tego wątpliwości, choć z drugiej strony książka jest jednak lepsza od skrajnie nieudanych „Ran kamieni”. Dobre i to. Głównym walorem – pod tym względem nic się nie zmieniło – są sceny antropologa z samymi zwłokami, ich analizowanie oraz wnioskowanie na podstawie stopnia rozkładu; epizody w prosektorium to nadal największy atut książki i znak firmowy całej serii, ale jednak jak na 500 str. ma się wrażenie, że fragmenty te zostały rzucone w mętną wodę i poza nimi niewiele wartościowego czy oryginalnego można tu, w tej beckettowskiej zawiesinie, znaleźć. Gdyby natomiast Beckett wydał publikację poruszającą tylko kwestię zawodu antropologa sądowego, podniósłbym ochoczo palec prawej ręki i stuknął w „kup teraz” na jednej z internetowych witryn.
„Na stole prosektoryjnym pozostała upiorna, patykowata postać, przypominająca bardziej anatomiczną karykaturę niż istotę ludzką. Na tym jednak procedura się nie kończyła. Ostrożnie przeciąłem tkankę chrzęstną stawów, stopniowo rozbierając szczątki na części jak tuszkę kurczaka. Oddzielone fragmenty ciała włożyłem do wielkich kotłów ze słabym roztworem detergentu, które ustawiłem w wyciągu laboratoryjnym, aby gotowały się na wolnym ogniu przez całą noc.”
Podsumowując. Beckett swoimi dwoma pierwszymi częściami cyklu o dr Hunterze wystrzelił niczym z katapulty, pozostawiając po sobie na długo doskonałe wrażenie. Natomiast piąty tom być może pozwala na w miarę szybkie i przyjemnie dobrnięcie do 1/3 zawartości książki, jednak z czasem towarzyszy nam coraz mocniejsze wrażenie osiadania na mieliźnie. Autor zaczyna się rozdrabniać, pisać rozwlekłe, zapominając o odpowiednim tempie, a zamiast swoistej sinusoidy wrażeń serwuje jednostajność. W takiej sytuacji jedyną deskę ratunku stanowi napawanie się scenami badań zwłok w prosektorium.

Zakończenie książki jest zwyczajnie rozmyte. To tak, jakby w ekspresie do kawy pomylić się i ustawić zbyt wysoki poziom wody potrzebnej do jej zaparzenia. Wiadomo, co wtedy wyjdzie. David Hunter jest bezbarwny, przezroczysty, zlewa się w jeden strumień nijakości z resztą tu występujących i często przerysowanych bohaterów, będących niejednokrotnie tylko atrapami, od których odbija się fabuła.

Natomiast brawa za prosektorium, oklaski za wprowadzenie nowego (wodnego) środowiska, za nastrój epilogu – wymagana znajomość „Zapisane w kościach”, aplauz za część wątków samych morderstw. Na pewno czeka nas kontynuacja! Ale, jak pokazuje nieubłagany czas, najlepszy okres pracy twórczej Becketta miał miejsce…10 lat temu(!). A „Niespokojni zmarli” nie umywają się do tego, co najlepsze w tej serii, toną w przeciętności, a gdy czytam opinie innych, że oto mamy do czynienia z najlepszą pozycją całego cyklu, to czuje, że szybko nabieram wody i opadam na muliste dno…

Na koniec wypadałoby spotkać się z Beckettem, uścisnąć sobie dłonie, podziękować za dwie rewelacyjne i jedną bardzo dobrą część serii z Hunterem, a następnie rozejść się w pokoju, w przeciwieństwie do tytułowych zmarłych. Wysechł już doszczętnie mój wodny rezerwuar, opustoszał z wcześniejszego nerwowego wyglądania kolejnych losów antropologa. Żegnaj, Simonie. Żegnaj, Davidzie.

Ocena: 5,8/10

** „Pogoda nawet nie była jakoś szczególnie zła, a w porównaniu z atlantyckim sztormem, w jaki dostałem się kiedyś na Hebrydach Zewnętrznych, był to zaledwie mocniejszy wiatr. Ale Hebrydy były fortecami składającymi się z klifów i skał, natomiast tutejszy położony nisko teren łatwo ulegał kaprysom pływów, bezbronny i podatny na zatopienia.”


** „[…]zgodził się pokazać nam tylko rentgen, a i to przypominało wyciskanie krwi z kamieni.”

Okolice wyspy Mersea  *
* http://www.essexwalks.com/walks/mersea.html#page=description

9 komentarzy:

  1. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  2. Czytałam dwie części. Pierwsza fenomenalna, druga przyzwoita, ale mnie nie ujęła. Pewnie z kolejnymi częściami będzie podobnie. Raczej nie sięgnę po książkę, męczę się przy entych kontynuacjach jednego bohatera. No i skoro z zakończeniem nie halo, to podziękuję. Nie chcę się znów rozczarować. ;)

    https://cienwiatru.wordpress.com/

    OdpowiedzUsuń
  3. Polecam Ci dwie pierwsze części cyklu: "Chemię śmierci" oraz "Zapisane w kościach". Wraz z kolejnymi tomami widoczny jest wyraźny spadek jakości, może nie odczuwa się tego tak bardzo w "Szeptach zmarłych", ale w następnych już tak. Wielka szkoda, bo Beckett zaczął w świetnym stylu, potem było już tylko gorzej...

    OdpowiedzUsuń
  4. "Chemię śmierci" znam, "Zapisane w kościach" też i myślę, że tyle mi wystarczy. Jakiś czas temu odkryłam, że ja najzwyczajniej w świecie, nie lubię kryminałów tego typu. Swoją drogą, dlaczego wydanie kolejnej części cyklu zajęło autorowi 6 lat?!

    OdpowiedzUsuń
  5. Nie zaszkodzi, jeśli poznasz też "Szepty zmarłych", gdzie akcja rozgrywa się na tzw. Trupiej Farmie, czyli w Centrum Antropologii Sądowej Uniwersytetu Tennessee w Knoxville. To właśnie to miejsce zainspirowało Becketta do stworzenia cyklu o antropologu sądowym. Odwiedził je w 2002 r. w związku z obowiązkami dziennikarza, a wyszedł stamtąd jako przyszły pisarz.

    OdpowiedzUsuń
  6. Nie zachęcasz zbytnio, ale i tak nie daruje sobie ominięcia książki. Pokochałam Becketta i nawet jeśli ta miłość skończy się rozwodem po tej książce to zaryzykuję ;)

    OdpowiedzUsuń
  7. Zrobiłem tak samo - uwierzyłem, że tym razem będzie lepiej. Nie wyszło. W stosunku do Becketta przyjąłem postawę "zero litości" - głaskanie pisarza w tym momencie tylko pogłębiłoby oferowaną nam twórczą przeciętność, a facet udowodnił wcześniej, parokrotnie zresztą, jak świetnie potrafi pisać. Trzeba wymagać, bo są ku temu podstawy.

    OdpowiedzUsuń
  8. Mam książkę, niebawem będę czytać i jestem niezmiernie ciekawa, jakie na mnie zrobi wrażenie.

    OdpowiedzUsuń
  9. To prawda, że Hunter nie ma już tej ikry co kiedyś, ale moim zdaniem ta część była bardzo dobra. Tutaj mamy zupełnie inny rodzaj napięcia i trzymało mnie przez całą książkę. Jestem ciekawa jak potoczy się sprawa z prześladowczynią Davida.
    Jeśli chodzi o "Rany Kamieni" w pełni podzielam Twoje zdanie - dla mnie beznadzieja.

    OdpowiedzUsuń