28 maja 2017

Halo, jest tu ktoś?! / Andy Weir „Marsjanin”

*          

Trwa właśnie misja Ares 3. Sześcioosobowa załoga od niedawna przebywa na Marsie. Wskutek fatalnego zbiegu okoliczności zmuszeni są jak najszybciej opuścić planetę. Najmniej szczęścia…a raczej cały pech sprzysięga się przeciwko szóstemu z załogi – Markowi Watney’owi – który zostaje zupełnie sam na czwartej planecie od Słońca.

Bardzo nie lubię zwrotów typu „książkę pochłonęłam/pochłonąłem”, dlatego napiszę, że losy Marka Watney’a wciągają i każą nam czytać, aż pozna się ostateczne rozstrzygnięcie. Już dosłownie po kilkunastu stronach będziecie zachwyceni, zauroczeni i gotowi z miejsca dać 10 gwiazdek na lubimyczytać.pl. Nie przesadzam.

To nic, że dostaniemy serię mini wykładów: najpierw z biologii, potem z matmy, fizy, chemii, gegry. Dlatego…

Jeśli masz ścisły umysł, będzie to dodatkowy atut podczas czytania, zwiększający do maksimum satysfakcję. Jeśli zaś posiadasz ten drugi - humanistyczny (tak jak ja) – będziesz w niektórych momentach nieco wolniej przewracać kartki… albo czytać po dwa razy. Ale nie martw się, i tak będziesz zadowolony.

Wszystko, co najlepsze w tej książce to Mark Watney. Andy Weir spłodził dziecko idealne - co z tego że „marsjańskie” - nad którym wszyscy będą rozpływać się w zachwytach. I to wcale nie (TYLKO) dlatego, że cały świat, wraz z czytelnikiem, będzie dopingować „nowoczesnego rozbitka” w jego tułaczce, wiązać się z nim emocjonalnie, utożsamiać w misji przetrwania. Tak też będzie, jednak w głównej mierze to osobowość Whatney’a stanowi klucz. Facet bez skaz (to nie sarkazm), a jak już na coś ponarzeka albo obnaży pewną słabość, robi to w taki sposób, że jeszcze mocniej go wspierasz i chcesz, żeby taki gość naprawdę istniał – najlepiej w twojej okolicy. Wymarzony kumpel, mąż i zięć. Jak przyznaje sam Mark, nie będzie kłopotu z wyciągnięciem go na piwo (jeśli oczywiście wróci). 

27 maja 2017

Wielka uczta u Dennisa / Dennis Lehane „Rzeka tajemnic”

Z cyklu: 
Warto znać. Przyjemnie czytać.

Dennis LEHANE


Z Dennisem Lehanem po raz pierwszy spotkałem się w 2011 r. za sprawą „Wyspy skazańców”. Wówczas zupełnie nie interesowało mnie nazwisko twórcy, a po książkę sięgnąłem wyłącznie ze względu na zarys fabuły, który jawił się jako idealnie dopasowany pod moje czytelnicze gusta. Książka spełniła oczekiwania. Jednak musiało minąć kilka lat, nim inicjały D.L. na stałe wryły mi się w pamięć. Było to przy okazji następnego tete-a-tete z rodowitym bostończykiem, gdy sięgnąłem po opus magnum pisarza. Z niekłamaną przyjemnością przedstawiam Ci, drogi czytelniku, „Rzekę tajemnic”.

W przypadku tej książki aż cisną się na usta słowa jednej piosenki, mimo że nie została włączona choćby do ścieżki dźwiękowej filmu, powstałego na podstawie wersji literackiej.  Ten utwór to "Pyramid Song" grupy Radiohead:

I jumped in the river, what did I see?
Black-eyed angels swam with me
A moon full of stars and astral cars
And all the figures I used to see.

*                     Dennis Lehane
Akcja powieści rozgrywa się w Bostonie – to absolutna norma w przypadku twórczości pisarza. Boston to po prostu bastion Lehane’a, analogicznie jak Nowy Jork Doctorowa, Londyn Dickensa, a powojenna Warszawa Tyrmanda. Zaczynamy od spotkania z trójką nastoletnich kumpli: Jimmym, Seanem oraz Davem którzy spędzają ze sobą mnóstwo wolnego czasu, np. grając na ulicy w hokeja. Podczas jednej z takich zabaw, przy chłopcach zatrzymuje się czarny samochód z dwoma mężczyznami w środku, do którego wsiada Dave. Wraca on dopiero po czterech dniach, ale to już nie jest ten sam dzieciak i nigdy nie będzie. To, co go spotkało pozostaje na wyłączność jego wiedzą. Mija dwadzieścia pięć lat. Losy trójki bohaterów splatają się ponownie. Dochodzi do morderstwa córki jednego z nich. Nieodgadniona przeszłość domaga się wyjaśnień.

Książkę tę, z wypiekami na twarzy, przeczytałem na początku 2015 r. Mniej więcej w tym okresie założyłem też konto na jednym z portali czytelniczych i sporządziłem opinię właśnie o „Rzece tajemnic”, będąc pod jej ogromnym wrażeniem. Był to tekst napisany spontanicznie, od serca. Zdominowany przez emocje, bo inaczej być nie może po lekturze takiej książki. Nie pokażę  go Wam w swojej oryginalnej, pierwotnej formie, ponieważ mimo że, mam do niego ogromny sentyment, był zwyczajnie prymitywny, zważywszy na to, iż stanowił moją debiutancką portalową opinię oraz to, że nijak miał się do tego, jak piszę teraz. W poniższej recenzji wykorzystam tylko pewne fragmenty wersji sprzed ponad dwóch lat. Nie bez powodu wspomniałem wyżej o sentymencie, ponieważ krótki tekst o jednej z moich ulubionych książek, w dodatku pierwszy w nowym miejscu, zdobył o dziwo mnóstwo punktów od czytelniczej społeczności i jak zaobserwowałem, zachęcił wielu do jej przeczytania, a to cieszy mnie podwójnie.

Wracając do zawartości dzieła Lehane’a, zacznę od jego ewentualnych słabości, gdyż tak będzie zdecydowanie krócej i prościej. Otóż początek powieści wcale nie zapowiada tego, co wydarzy się później. Określenia takie jak: zwykły, niepozorny pasują tu jak ulał. Jest to podyktowane w dużej mierze zastosowaną perspektywą czasową fabuły. Potrzeba nieco czasu, aby „Rzeka tajemnic” wskoczyła na najwyższe obroty, a gdy to już się stanie, chwyci czytelnika z ogromną siłą i nie puści aż do samego końca. Na dowód tego, przytoczę pewne liczby: 1/3 książki czytałem 2 dni, zaś pozostałe 2/3 - 300 str. - połknąłem w 1 dzień. 

21 maja 2017

Szkoda życia na pop. Uszlachetniona miniatura / Wojciech Gunia „Nie ma wędrowca”

*
Za punkt wyjścia do analizy tej książki posłużyły mi słowa jej autora: 
„Zawsze uważałem, że nawet najbardziej ekstremalna literatura grozy jest zawsze o kilka kroków do tyłu za ludzką inwencją w czynieniu krzywdy bliźnim”.

Co do fabuły, wystarczy przytoczyć skreślone wcześniej przez wydawcę wprowadzenie: „W położonym na odludziu tartaku zwanym Bazą pracę podejmuje nowy stróż nocny. Dręczony nienazwaną traumą mężczyzna szybko wnika w historię pełnego tajemnic życia swojego zmarłego poprzednika, świadka dramatycznych wydarzeń z przeszłości. Tymczasem nadciąga zima, a wraz z nią skryte w zamieci widma; niesione lodowatym wiatrem echa popełnionych tu niegdyś zbrodni. Zima, w której śnieżnych objęciach wędrują ramię w ramię i prawda, i śmierć.”

Wojciech Gunia, którego patronami w pisaniu, jak sam podkreśla, są Ligotti, Kafka czy Truchanowski, i który to zaczynał, będąc jeszcze malcem, od  „Opowieści niesamowitych” E.A. Poe, to absolwent Wydziału Polonistyki UJ. Szerszej widowni zaprezentował się w 2014 r. debiutanckim zbiorem opowiadań „Powrót”, a sądząc po ciepłym przyjęciu zarówno przez ekspertów, jak i zwykłych odbiorców, można śmiało mówić o debiucie przez duże D.
[Podejście] „Piszę powoli, ponieważ jest dla mnie absolutnym priorytetem, aby tekst był spójny zarówno w warstwie fabularnej, jak i „ideowej” oraz emocjonalnej.”  „…to jedyny dostępny mi sposób na przetworzenie emocji i myśli, które nie dają mi spokoju.” **
Być może „Nie ma wędrowca”, ale są słowa – trudne, zapomniane, zakurzone słowa – jakby Gunia chciał wprowadzić wzniosłość, pewną werbalną widowiskowość. Owszem, czasem cierpi na tym płynność i eteryczność tekstu – obserwujemy to zwłaszcza w pierwszej części, gdy obok siebie umieszczono dla wielu być może zupełnie obce słowa. Ale jakże miło było poznać wyraz palimpsest, a potem podziwiać go w praktyce, ponieważ Gunia doskonale wplótł ową ozdobę i nie sposób nie nabrać chęci, aby samemu kiedyś z niej skorzystać i na stałe włączyć do słowniczka. Często też autor używa słowa demiurg - czyżby rezultat inspiracji Truchanowskim?

19 maja 2017

Jeden las, różne punkty widzenia / Artur Urbanowicz „Gałęziste”

Z lasem mogę witać się każdego dnia, wystarczy, że podejdę do okna. Od początku miałem plan, by wykorzystać sąsiedztwo z tym zielonym domem flory i fauny. Jako że nie znoszę spacerów, wiedziałem, że jeśli las -  to tylko bieganie. Mimo, że formalnie jestem od dawna dorosły, a i subiektywnie dojrzały, to jednak las każe mi powątpiewać w taki stan rzeczy, gdyż mowa o miejscu specyficznym i fantastycznym zarazem – najlepszej na świecie bieżni z trójwymiarową zielenią, w dodatku z tuzinem wspaniałych, prostych jak kij duktów, z harmonijnym ptasim pohukiwaniem i szmerem wiatru. Ale las wygrzebuje z nas także resztki dziecięcej wyobraźni, jest w nim coś takiego, że ma się wrażenie jakby jego powietrze w głównej mierze było wypełnione opium sprawiającym, że z każdym wdechem czujemy, jak nasze zmysły doznają hiperstymulacji, jakbyśmy –kolokwialnie- odlatywali, zapewne po części dzięki „euforii biegacza”, ale nie tylko. Ta kakofonia, te sensoryczne omamy będą na porządku dziennym, zwłaszcza gdy ktoś guzdra się z rozpoczęciem treningu i zazwyczaj musi biec z powrotem przy akompaniamencie zmroku. Wtedy imaginacja potrafi dopaść do tego stopnia, że zapominasz o zmęczeniu i choć poruszasz się tak szybko jak na początku, wciąż nie możesz doczekać się widoku domu. Nic zatem dziwnego, że od jakiegoś czasu miałem ochotę na polską literaturę grozy, najlepiej z lasem w roli głównej. A że akurat trafiło na debiutanta – czemu nie? Zapraszam do „Królestwa Zielonego” Urbanowicza.

Karolina i Tomek – para studentów z Warszawy – postanawia spędzić zbliżający się okres wielkanocny 2011 r. na Suwalszczyźnie, wybierając na miejsce zakwaterowania prywatną stancję poza Suwałkami, bliżej łona natury. Młodym ludziom nie wiedzie się w związku – sielanka odeszła w zapomnienie, różowe okulary zdjęte z nosów – a zmiana otoczenia z miejskiej dżungli na leśne ostępy ma pomóc w rozwiązaniu problemów oraz nabraniu dystansu. Jadąc autem zabierają nieoczekiwanych pasażerów. Ale to nie koniec „atrakcji” –  w kolejce czekają objawiająca się choroba jednego z bohaterów oraz nieoczekiwane perturbacje co do miejsca pobytu… I tak zaczyna się podróż, nie tylko w głąb Suwalszczyzny, w głąb przepastnego lasu, ale przede wszystkim w głąb samych siebie.

Gdybym miał rozłożyć „Gałęziste” na czynniki, uzyskałbym takie części składowe: 1. Karolina i Tomek – charakterystyka postaci oraz ich związku, do którego dochodzi kwestia konfliktu pomiędzy wiarą a jej brakiem; 2. „suwalski przewodnik”, czyli historyczno-turystyczne informacje o regionie: Suwalszczyzna i legendy; 3. elementy paranormalne i grozy.

14 maja 2017

Co ja robię tu, gdy pada śnieg? / William Wharton "W księżycową jasną noc"



Grudzień, front zachodni, 1944 r. Narrator książki to jeden z żołnierzy – dziewiętnastoletni dowódca pułku. Akcja rozgrywa się w czasie teraźniejszym, sekunda po sekundzie, można by rzec. Wharton, ustami swojego młodego protagonisty, wspaniale snuje historię o zwątpieniu i ciągłym strachu, usłaną wieloma anegdotami z życia pozostałych bohaterów. Pisze przejrzyście i nazywa rzeczy po imieniu, serwując przy tym mnóstwo kolokwializmów, co tylko dodaje książce autentyczności. W końcu to wojna widziana oczami strasznie młodych chłopaków.


Przed lekturą znałem tylko pobieżnie życiorys Whartona. Dopiero w trakcie czytania tejże poznałem jeden decydujący fakt z życia autora, bo już miałem pisać: Patrzcie na tego Whartona – istny kameleon, raz wchodzi do łóżka dojrzałym kochankom, a teraz postanawia wskoczyć w kamasze, zabrać manierkę, granaty, naboje i strój maskujący, po czym wejść do zimnego, twardego okopu w przykrytym śniegiem lesie. Tak bym napisał, gdyby nie to, że pisarz był żołnierzem w II wojnie światowej we Francji i „W księżycową jasną noc” to właściwie kawałek jego autobiografii z dodatkiem fikcji literackiej, a na samym początku Wharton zaznacza, że „nazwiska osób występujących w tej mroźnej opowieści wigilijnej zostały zmienione ku ochronie winnych”. Twórca przelał na karty swoje własne frontowe doświadczenia, dzięki czemu stwierdzenie „nietuzinkowa”, nie będzie nadużyciem wobec książki. Nie zmienia to jednak faktu, że pisarz jest doskonałym kameleonem i potrafi bez problemu przedzierzgnąć się z romantyka w pacyfistę.

Już pierwsza scena, trochę niejasna z początku, udowadnia, że nie będzie to byle jaka książka. Potem takich scen – czy to rozśmieszających (śmiech możliwy nawet na takim tle), czy trzymających w napięciu, wręcz tragicznych, wzruszających i zaskakujących, będzie bez liku. Wiele z nich stanie Wam przed oczami jak żywe: razem z grupką bohaterów nie będziecie wiedzieć, co się w tym lesie tak naprawdę wyprawia.

To historia młodych ludzi, ba – w większości smarkaczy. Kulisy ich zaciągu do opisywanego pułku są bardzo znamienne dla obrazu wojny. Zwróćcie tylko uwagę na ich iloraz inteligencji, w porównaniu z innymi, którzy tradycyjnymi ścieżkami trafiali do oddziału (duża rozbieżność). William Wharton często czynił bohaterem książek swoje alter ego. To samo zrobił tutaj. Raczej nie będzie dla was problemem wytypowanie, która postać odpowiada najbardziej autorowi.

13 maja 2017

Trzy, dwa, jeden… Zadebiutował! / Stefan Darda „Dom na wyrębach”

*

Główny bohater jest doktorem i wykładowcą akademickim. Po rozwodzie postanawia samotnie zamieszkać w tytułowych Wyrębach, z dala od miasta, na łonie przyrody. W tym celu kupuje dom z bali na zupełnym odludziu, którego poprzedni właściciel umarł. Protagonista zamierza otworzyć nowy rozdział w życiu, oparty o rozwijanie pasji oraz odzyskać to, co utracił mieszkając nieprzerwanie w mieście. W sąsiedztwie znajduje się jeszcze drugie zabudowanie – jedyny mieszkaniec Wyrębów sprawia wrażenie tajemniczego, chamskiego typa, którego najlepiej omijać szerokim łukiem. Historia pobytu w owym zakątku zaczyna przybierać coraz bardziej dramatyczny obrót. Czy bohaterowi uda się rozwiązać zagadkę „Domu na wyrębach”, i jaką cenę przyjdzie mu za to zapłacić?

"Dom na Wyrębach" to debiutancka powieść grozy Dardy z 2008 r. (wcześniej przeczytałem 2 tomy Czarnego Wygonu: „Słoneczną dolinę” oraz „Starzyznę” - recenzje: 1 i 2).

Jak się okazuje, Stefan Darda już na starcie twórczości ujmuje czytelnika swojskim klimatem i naprawdę interesującymi opisami krajobrazów. Akcja rozgrywa się, rzecz jasna, w Polsce, a autor potrafi świetnie zaaranżować codzienne widoki, miejsca do ludzi do mrocznych historii, dających wyobraźni pole do popisu. Darda odwołuje się do elementów wierzeń ludowych, pogańskich oraz katolicyzmu. I to w jego książkach lubię: naturalni, prości, swojscy bohaterowie i to „zaprzęganie” przyrody do grona głównych postaci utworu.

Darda sprawił, iż trudno nie zżyć się i nie obdarzyć sympatią głównego bohatera, co dodatkowo wzmacnia fakt narracji pierwszoosobowej. To samo zresztą tyczy się pozostałych postaci. Bardzo dobre wrażenie robi przyjaciel protagonisty – Hubert, tak samo jak tragiczna postać Jaszczuka – jedynego sąsiada. Mimo że niektórzy z nich mają na sumieniu grzechy, prędzej czy później wiadomo, że grają w drużynie „dobrych”, zaś antagonista zostaje wyraźnie zarysowany. Warto też wspomnieć, iż Stefan Darda zindywidualizował sposoby wypowiadania się postaci: mamy ironicznego i „wulgarnego” Huberta oraz używającego specyficznych, wyrafinowanych słów doktora akademickiego, aż w końcu dojdziemy do powściągliwych, o zubożałym słownictwie, Skubiszów.

8 maja 2017

Humoreski i inne opowiadania / Michael Tequila „Niezwykła decyzja Abuelo Caduco”

Kolejny raz próbuję czegoś nowego, wychodzę poza czytelniczą strefę komfortu. Co można powiedzieć o tej pozycji, na którą składa się 14 utworów, obleczonej w minimalistyczną, acz estetyczną i efektowną okładkę? Jerome Klapka Jerome, autor „Trzech panów w łódce nie licząc psa”, został wymieniony nawet w jednym opowiadaniu, chyba ostatecznie potwierdzając źródło inspiracji autora, zapewne nie jedyne. Zanim jednak przejdę do zawartości, najpierw kilka słów o autorze.

Michael Tequila to relatywnie początkujący polsko-australijski autor, mający jednak w dorobku dzieła zarówno epickie, jak i liryczne, a z drugiej strony to bardzo doświadczona jednostka, która odznacza się, można by rzec, kosmopolitycznym życiorysem wypełnionym podróżami, kontaktami z różnorodnymi kulturami oraz interesującymi ludźmi spotykanymi na swej drodze. Z wykształcenia doktor nauk ekonomicznych, tłumacz, nauczyciel akademicki; mieszkał i pracował w wielu krajach, na kilku kontynentach - w branży bankowej oraz handlowej, obecnie zamieszkały w Gdańsku.

O zawartości. W opowiadaniu tytułowym - „Niezwykła decyzja Abuelo Caduco”, które otwiera zbiór, główny bohater, napędzany nienawiścią do drugiego człowieka i powziąwszy jasne postanowienie, sprawia wrażenie jakby utknął w nieszczęsnej pętli czasu, powtarzającym się kontinuum. Drugi na liście to „Konio”, czyli pozycja o nietypowym, czworonożnym jegomościu i o dwóch ważnych świętach, które akurat wypadają tego samego dnia. Innymi słowy - o koniu czytającym Kierkegaarda. Trzeci, króciutki, tytuł jest inny niż pozostałe. „Dry Creek Story” to zwroty akcji oraz budowanie napięcia. Opowiada o marszu pewnego malarza wzdłuż potoku i niespodziewanym spotkaniu z tajemniczą istotą. 

7 maja 2017

Księga niespodzianka: (nie)zadowalające wyjaśnienie / Mark Frost "Sekrety Twin Peaks"


Moje pierwsze wrażenia po przekartkowaniu: zaskakująca forma, nietypowa, oryginalna, tak jak cały serial „Miasteczko Twin Peaks”, a po drugie - stanowi doskonałą opcję na prezent i niewątpliwą ozdobę kolekcji; poprzez swoją ewidentną prezencję, staranne wykonanie oraz to, że oprócz tradycyjnej książki, przypomina jeszcze parę innych formatów, o czym za chwilę. 

Co w środku? Z „fizycznego” punktu widzenia, „Sekrety Twin Peaks” możemy opatrzyć wieloma nazwami, począwszy od: KRONIKI, ARCHIWUM, ALBUMU, ekskluzywnego KATALOGU; złośliwi nazwą to „segregatorem”. Dla fanów TP być może miała to być swoista KSIĘGA, elementarz… i wiecie co, żadne z tych określeń nie będzie bezzasadne.

Znajdą się tu zdjęcia (i rysunki) małe, duże, na całe dwie strony, z czego najbardziej zapadła mi w pamięć piękna, enigmatyczna i groźna zarazem sowa, tak charakterystyczna dla Twin Peaks. Fotografie udanie oddają klimat, nazwałbym je rozczulająco-sentymentalnymi. Wracając do słów, czekają nas różne formy piśmienne jak: LISTY, WYCINKI PRASOWE, PROTOKOŁY, PRYWATNE NOTATKI, KOMENTARZE, DOPISKI, ANALIZY… 



















Całe „Sekrety Twin Peaks” to obcowanie czytelnika z tajemniczym Dossier - tak zostało oficjalnie nazwane – nieznanego autora. Dossier jest chaotyczne, o czym zostajemy uprzedzeni na początku (z racji swojej formy), ale to, co gorsze to jego wyrywkowość.

W przypadku „Sekretów Twin Peaks”, ich forma jest też ich treścią. Uważam, że kształt ten jednak  się sprawdza i broni: jest nietypowo i atrakcyjnie pod wieloma względami. Większe zastrzeżenia można kierować do treści. Ktoś może pomyśleć, że „to jakiś album i same obrazki dali”, ale to błędne przypuszczenie. Wydawnictwa tego wcale nie czyta się w jeden wieczór i potrzeba nieco czasu i uwagi, aby przez nie przebrnąć. Zapewniam, że czytania nie zabraknie.


Na pozycji tej główne piętno odciska historia i polityka, są też kwestie wojskowe, wszechobecne spiski, niewyjaśnione zgony, tajemnicze zniknięcia, katastrofy oraz oczywiście „spisywanie kroniki życia i historii mieszkańców naszego miasta”, w tym dokładne losy części bohaterów zapamiętanych z serialu. Znalazły się tu informacje o rdzennych Amerykanach, politykach, naukowcach, twórcach systemów religijnych, a nawet celebrytach. Występuje dużo odniesień nie tylko do serialu, ale także do filmowej odsłony: „Miasteczko Twin Peaks. Ogniu krocz za mną”.


Natomiast mało jest w „Sekretach Twin Peaks”….samych sekretów Twin Peaks. Liczyłem na zdecydowanie więcej treści dotyczącej JASKINI, SÓW, LASÓW, a o tym niewiele się wspomina, ale jak już jest, robi się intrygująco i klimatycznie. Najbardziej frapująco tam, gdzie informacje dotyczą samego miasteczka lub jego mieszkańców, zaś znaczna część wątków odgrywających się poza miasteczkiem, która jakby została tutaj dobudowana, może właśnie stanowić przedmiot podziału między sympatykami. Żeby nie mówić wprost, to spora część tego wydawnictwa skupia się wokół terminu „Roswell” i wszystkiego, co się z nim kojarzy.


6 maja 2017

Trup pod białą pierzyną / Jerzy Edigey "Błękitny szafir"

*


„Nadszedł taki dzień, zimowy dzień o wczesnym zmierzchu. Śnieg padał wtedy dużymi, mokrymi płatami, bo zanosiło się na odwilż”. Ludzie wracają zmęczeni z pracy do domów. Kilku z nich dostrzega jakiś dziwny kształt, na wpół przysypany białą pierzyną. Okazuje się to być człowiek, a konkretnie ludzkie zwłoki.




Milicja przystępuje do śledztwa. Ofiarą okazuje się być piękna kobieta – Krystyna. W toku śledztwa, czytelnik poznaje bogaty życiorys denatki oraz jej burzliwe relacje, głównie z płcią przeciwną. Jedno jest pewne – wobec zabitej żaden facet nie przeszedłby obojętnie. Pojawia się liczne grono podejrzanych, oczywiście mężczyzn.

To moje drugie, po „Walizce z milionami” (recenzja tutaj), spotkanie z peerelowskim kryminałem autorstwa Jerzego Edigey’a. Ponownie sprawę prowadzi major Kaczanowski, z pomocą podporucznika Tomaszewskiego. Znowu to kryminał w iście klasycznym wydaniu. Opiera się przede wszystkim na rozmowach – przesłuchaniach świadków i podejrzanych. Jest bardziej statyczny niż „Walizka z milionami”, a Kaczanowski ma znacznie większe problemy z rozwiązaniem zagadki; dochodzeniu grozi nawet umorzenie. Śledczym brakuje punku zaczepienia, aż do momentu „wielkiego dnia podporucznika Tomaszewskiego”.

Wyjątkowo i przełomowo o wojnie / Stephen Crane „Szkarłatne godło odwagi”

*
Crane to autor nieznany w Polsce, ale sławny w USA, zwłaszcza od roku 1895 r. Wtedy to pojawia się „Szkarłatne godło odwagi”, a wraz z nim płynący wartko strumień sławy: dzieło zyskało przychylność zarówno czytelników, jak i krytyków. Jak informuje tłumacz utworu - Bronisław Zieliński - „książka odegrała poważną rolę w literaturze amerykańskiej i znalazła wielu naśladowców, którzy usiłowali powtarzać liczne jej epizody i ujęcia. Crane należał do rzędu pierwszych, i zarazem najwybitniejszych, realistów amerykańskich”. Miłował prawdę z jednej strony, a z drugiej gardził „fałszywym sentymentalizmem”, pozerstwem i obłudą. Był ponadto wrażliwy na krzywdę społeczną. W wojnie natomiast dostrzegał „bezgraniczne okrucieństwo wobec człowieka”. Napisał tę książkę w wieku 24 lat, w sytuacji gdy konflikty zbrojne znał co najwyżej z opowieści. A jednak nie przeszkodziło to starym wojskowym gratulować mu „ścisłości obrazowania” oraz „zadziwiającego realizmu” ukazanej wojny.

Jak donoszą źródła amerykańskie (u nas raczej trudno o takie informacje), bitwa pod Chancellorsville (1863r.) stanowiła podstawę powieści Stephena Crane'a. Młody twórca, który urodził się po wojnie domowej, podobno wykorzystał tę bitwę jako scenografię książki. Wiele sekwencji działań bitewnych analogicznych do bitwy pod Chancellorsville. Jednak czytelnikowi nie dane będzie tego odczuć, o czym piszę w dalszej części.

1 maja 2017

Nie widzę jak zmienia się świat / John Wyndham „Dzień tryfidów”

Tłumaczenie: Wacława Komarnicka




W tym postapokaliptycznym utworze science-fiction większość ludzi na Ziemi, w niewyjaśnionych do końca okolicznościach, traci wzrok. Tylko nielicznym udaje się uchronić przed kalectwem. Co więcej, od pewnego czasu zaczyna się hodować bardzo specyficzne rośliny, tytułowe tryfidy, które z początku miały zaspokajać potrzeby żywnościowe ludzkości, lecz w wyniku katastrofy, ich rola diametralnie się odmieni.





Jeśli ktoś zna choć odrobinę uniwersum „The Walking Dead” Kirkmana, to rozpoczynając lekturę „Dnia tryfidów”, przeżyje swoiste deja vu, a to z powodu okoliczności, w jakich poznajemy głównego bohatera. Sama zaś akcja rozpoczyna się w Londynie.

Autor odwołuje się do (rewelacyjnej) „Krainy ślepców” Wells’a, ale bardzo roztropnie bohater książki zwraca uwagę na tytuł słynnego opowiadania; otóż tam była ‘kraina’ – ludzie przystosowani do życia w ciemnościach, zaś Wyndham funduje nam istny chaos - jego ślepi skazani są na śmierć w nowym świecie.

Dla autora liczyły się grupy, społeczeństwo – historia pokazana z ich punktu widzenia. Wyndham oferuje nam trafną, lecz gorzką analizę z obszaru socjologii, historii, a nawet dotykającą antropologii. Wszystko to oczywiście nie przytłacza czytelnika, a jedynie zwraca uwagę na to, co istotne, daje do myślenia. Dlatego nie znajdziemy w książce bezustannej walki z potworami; krwi, przeglądu arsenału broni, ani niekończącej się brutalności.